Ja wspominam swój pierwszy poród z różnymi uczuciami.
Po pierwsze: nie taki diabeł straszny... miałam swojego męża przy boku i to on mnie dopingował, znosił moje humory, podawał mi wodę i soczki. Dzięki niemu czułam się bezpiecznie. Poród nie trwał długo - 6godzin. Rodziłam na "sucho", Jaś musiał nieżle się namęczyć żeby się wydostać na zewnątrz. W szkole rodzenia uczyłam się oddychania i to mi dużo pomogło. Skurcze oczywiście bolały, ale łatwiej mi było je znieść. Byłam też w wannie z "bąbelkami", ale niestety nie ulżyło mi w bólu, ale za to rozwarcie się powiększyło i urodziłam jakieś pół godziny po wyjściu z wanny.
Nigdy nie zapomnę pierwszego krzyku Jasia a potem chwila ciszy. Jak tylko położyli mi synka na piersi od razu się uspokoił i zasnął. Po pierwszych badaniach mąż na ugiętych nogach przyniósł NASZ MALEŃKI SKARB do karmienia. Trwało trochę zanim Jaś nauczył się dobrze chwytać cycusia(ok. miesiąca). Ale było warto! To zdrowy i ufny chłopiec.
Z drugiej strony były momenty, że myślałam, że zaraz wyjdę z siebie!! Położna była średnio miła

. Była tylko jedna sala przedporodowa, a ze mną rodziły jeszcze dwie dziewczyny. Brak intymności

. Najgorsze były badania - przy wszystkich (tam były też osoby towarzyszące).

. Kiedy byłam w wannie, panie salowa zaczęły sprzątać salę w której przebywałam

. Na szczęście po interwencji poszły sobie. Bolało mnie też nacięcie krocza (ale nikt mnie się nie pytał czy go chcę!), chociaż było w znieczuleniu, szycie też mnie bolało.
Ale tak naprawdę zapomniałam o tym wszystkim, kiedy zobaczyłam SWOJE SZCZĘŚCIE.