Ja miałam brzuch opadnięty już od 6 miesiąca (podobno taka moja uroda), czop przed porodem mi nie odszedł, tak samo zresztą jak wody.. a zaczęło się tak..
Dzień wcześniej (wieczorem), szykowałam się do wyjścia do Kościoła (to była niedziela), ale miałam coraz mocniejsze bóle krzyża, zupełnie jak w pierwszy dzień okresu. Stwierdziłam, że zostaję jednak w domu. Bóle w końcu przestały się nasilać, były nawet znośne i zdecydowanie nie regularne, to po prostu był ciągły, jednostajny ból. W życiu bym nie pomyślała, że coś się zaczyna. Jedynym dziwnym dla mnie objawem było to, że byłam strasznie pobudzona. Jak przez całą ciążę mogłabym spać 24h/dobę, tak teraz nie mogłam zasnąć, łaziłam po pokoju, by potem zmuszać męża do oglądania ze mną telewizji

Gdzieś tak ok. 1 w nocy (nadal oglądałam tv, mąż już spał) ból zniknął, by pojawić się po 10 min, znowu nic i znowu po 10 min ból.. to już mnie zaniepokoiło, zwłaszcza, że już nie tylko krzyż, ale i całe podbrzusze mnie zaczęło boleć. O 3 w nocy skurcze były co 5 min (regularnie), ale ból był znośny (od tej pory lekarze liczyli mi czas całego porodu). Obudziłam męża i powiedziałam, że się chyba zaczyna, ale poczekam do rana i żeby sobie dalej spał. Ja oczywiście spać nie mogłam, coś sobie zjadłam, spakowałam torbę, wzięłam prysznic, jeszcze sobie zdążyłam fryzurę zrobić

i tak przed 6 postanowiłam, że czas już jechać (skurcze były nadal co 5 min). Na 7 byliśmy w szpitalu, ale urodziłam dopiero o 16:25 (miałam rozwarcie tylko na 5 cm i położna musiała mnie domasować do 10)
Sorki, że się tak rozpisałam
PS. Zapomniałam dodać: urodziłam 5 dni przed terminem