To ja też może napiszę o moim porodzie przez cesarskie cięcie.
25 czerwca (środa) stawiłam się w szpitalu z prośbą o podłączenie do ktg i sprawdzenie jak miewa się moja córcia.
Tego dnia ruszała się zdecydowanie mniej, dotychczas była bardzo aktywna w brzuszku.
Ale zamiast na ktg, trafiłam na "kozła" i pewna "wspaniała" położna zaczęła mnie badać.
Ból nie do opisania, łzy same spływały po policzkach.
Podjęła decyzję, że dla dobra dziecka koniecznie muszę zostać w szpitalu.
Stwierdziła rozwarcie na 2cm, co u pierworódki może świadczyć o rozpoczęciu się porodu (w każdej chwili).
Byłam prawie 2 tyg przed terminem.
Ale uznaliśmy z M, że nie ma co ryzykować.
Więc zostałam.
W nocy obudziłam się zakrwawiona, podbrzusze potwornie mnie bolało.
Lu się nie ruszała
Miałam najgorsze myśli.
Poszłam do położnych.
Z uśmiechem na twarzy stwierdziły, że podczas badania (przy przyjęciu) położna naruszyła mi czop i stąd ta krew.
Szkoda, że ta "wspaniała" położna nie uprzedziła mnie, że coś takiego może się stać.
Oszczędziłaby mi stresu.
Rano podłączyli mi kroplówkę z oksytocyną.
Cały dzień spacerowałam z M po korytarzu, bez jedzenia, bez picia.
Upał był niemiłosierny.
Nogi spuchnięte potwornie.
Ale zaciskałam zęby.
Zero skurczów.
W międzyczasie bolesne badania gin.
Czopki, zastrzyki.
Ale nic z tego.
Kolejnego dnia dali mi odpocząć.
A już następnego - kolejna kroplówka z oxy.
I znów spacer po korytarzu przez cały dzień.
Bez jedzenia.
Zastrzyki, czopki.
Nawet do wanny mnie włożyli na 2h
Kazali klęczeć w rozkroku
Nie miałam sił.
Mimo tych wszystkich zabiegów nic się nie działo.
Rozwarcie na 1 palec.
Wieczorem byłam wykończona maksymalnie.
Cały ten czas plamiłam krwią.
Na drugi dzień przyszła "wspaniała" położna (ta, która mnie przyjmowała) i uznała, że przy niej urodzę.
Wzięła mnie na porodówkę i pow.że tylko sprawdzi rozwarcie.
A byłam po badaniu gin, które chwilkę wcześniej wykonał lekarz dyżurujący.
Wpakowała mi tam swoją łapę i sprawiła tym ogromny ból.
Znów łzy leciały po policzkach, a ja prosiłam by przestała.
To mi przez zaciśnięte zęby wycedziła: jak chcesz urodzić, to wytrzym ten ból !"
I dodała, że tu tylko poodkleja
Później okazało się, że odklejała worek owodniowy od ściany macicy
Dlatego tak potwornie bolało.
Po tym "badaniu" nie mogłam chodzić.
Potwornie bolał mnie brzuch.
Miałam dość i fizycznie i psychicznie.
Poród był wywoływany już prawie tydzień.
No i wyszłam z oddziału ok.14tej.
Wróciłam ok.18tej.
Cały czas siedziałam z rodzinką na ławce w przyszpitalnym ogródku.
Dziś wiem, że gdybym została na sali, prawdopodobnie wydarzyłby się tragedia.
Ta "wspaniała" położna zrobiłaby wszystko by wymusić u mnie poród, by zmusić Lu do przyjścia na świat siłami natury.
A to jeszcze nie był jej czas...
Następnego dnia wypisałam się ze szpitala na własne żądanie.
Od razu pojechałam na wizytę do mojego ginka.
Zrobił mi usg i jego mina zdradzała pewnie zaniepokojenie ;)
Mierzył Lu 3 razy i za każdym razem szacowana waga urodzeniowa była większa.
Określił jej wagę na 4,5-4,9 kg.
I z miejsca wypisał skierowanie na cc
Byłam w szoku.
Przecież calutką ciążę przygotowywałam się na poród SN, na poród rodzinny...
Ale nie dyskutowałam.
Następnego dnia miałam stawić się w szpitalu.
Tylko tym razem zdecydowałam się na szpital, w którym pracował mój ginek.
Był oddalony od domu o 50 km
1 lipca przyjęto mnie na oddział.
Ordynator oddziału uznał, że nie widzi wskazania do cc
Że według ich usg dziecko waży 4 kg.
Że spróbuję urodzić naturalnie.
Bałam się strasznie, bo miałam świadomość, że taki poród w przypadku mojej dużej córci zakończy się tragedią
Jej śmiercią lub niepełnosprawnością
Dużo nerwów straciłam w tym szpitalu, wylałam morze łez.
Na szczęście mój ginek mnie nie zawiódł i tak jak obiecał doprowadził do mojej cesarki.
2 lipca wieczorem podano mi relanium, bym spokojnie przespała noc.
3 lipca ok.5.00 położna zabrała mnie do toalety, zrobiła lewatywę.
Podłączyła kroplówki.
Przebrali mnie w szpitalną koszulę (w której świeciłam tyłkiem :P)
Kazano przepakować moje rzeczy w foliowe torby
I z całym dobytkiem powieźli mnie na salę operacyjną.
Tam czekał na mnie cudowny anestezjolog i oczywiście mój ginek.
Anestezjolog porozmawiał ze mną, wypełniłam dokumenty i wjechałam na salę.
M musiał zostać na korytarzu.
Miałam znieczulenie podpajęczynówkowe.
Wkłucie bolało tylko troszkę.
Dość długo czułam dotyk.
Ginek chciał już ciąć, ale ja nadal miałam czucie.
W końcu przystąpili do dzieła.
Nie widziałam kompletnie nic.
Miałam parawanik.
Słyszałam tylko jak pracowała maszyna do odsysania.
Gin jeszcze żartował, że to jednak chłopiec jest ;)
Poczułam mocne szarpnięcie.
Gin pow." o ! jaka wkurzona minka!"
I usłyszałam krzyk, najpiękniejszy krzyk na świecie.
Donośny.
Taki silny.
Anestezjolog pow. żę będę jej mogła pleść warkoczyki (urodziła się kudłata ;))
Podczas operacji trzymał mnie za ramię i tłumaczył co się dzieje.
Nie pokazali mi mojej Gwiazdeczki, od razu zabrali do pokoiku obok.
Cały czas słyszałam jak płacze, łzy szczęścia płynęły po policzkach.
Pielęgniarka anestezjologiczna wycierała moje łezki.
Ginek zajął się ratowaniem mojej macicy, bo dostałam krwotoku.
Poczułam się słabo, zachciało mi się nagle spać i zrobiło mi się strasznie zimno.
Ciężko mi się oddychało, spadło ciśnienie.
A maszyna do odsysania nie nadążała odsysać.
Udało się opanować sytuację ...
I przynieśli mi na chwilkę moją Lu.
Położyli ją przy mojej twarzy.
Uspokoiła się, przestała płakać.
Przywitałam ją słowami: witaj moja wyśniona Gwiazdeczko :)
I wtuliłam się w jej aksamitną skórkę:)
Nie mogłam opanować łez ;)
I tylko zapytałam ile tak naprawdę waży.
A położna z uśmiechem na twarzy pow.: 5190 g
Odebrało mi mowę hihi
I zabrali moje małe wielkie Szczęście.
M mógł ją zobaczyć tylko chwilkę na korytarzu.
Nawet nie mógł jej dotknąć, wziąć na ręce
Zawieźli ją na oddział noworodkowy.
Po chwili (M twierdzi, że bardzo długo nie wyjeżdżałam z sali operacyjnej) wywieźli i mnie.
Zdążyliśmy tylko przytulić się z M, popłakaliśmy się, M mi podziękował za piękna córkę i odesłali go do domu.
Leżałam na oddziale zamkniętym, nikt, absolutnie nikt nie mógł do mnie wejść

Miałam komplikacje po cc, więc 2 doby leżałam pod kroplówkami.
Lu była osobno, na oddz.noworodkowym.
Nikt nie pomógł przystawić mi jej do piersi.
Nikt nawet nie przywiózł jej, nie wyjął z łóżeczka i nie pozwolił nam poleżeć razem.
Tak bardzo chciałam ją zobaczyć, poczuć blisko, przytulić, pocałować.
Byłyśmy rozdzielone przez niemożliwie długie 2 doby
4 lipca wieczorem spionizowali mnie.
Ból był okropny, nie do opisania, nie do zniesienia.
Po samej cc miałam na brzuchu ciężąrek z piaskiem- 2kg, na zmianę z kompresem lodowym.
Macica nie chciała się obkurczać.
Ból był tak silny, że dostałam drgawek.
Poprosiłam o morfinę.
Poczułam ulgę.
5 lipca rano wyjęto mi cewnik i przywieziono Lu.
Nie oddałam jej już na oddz.noworodkowy ani na momencik.
Chciałam się nią nacieszyć i nadrobić stracony czas...
Bolało potwornie, dziecko było ciężkie, ale radziłam sobie dzielnie :)
Nie miałam pokarmu.
Nie dokarmiano jej mlekiem modyfikowanym.
I Lu dostała silnej żółtaczki.
Wypisałam ją na własne żądanie.
Miałam straszną przeprawę z pediatrą.
Ale udało się.
w końcu nas wypuściła.
Umieściłam ją w szpitalu, w moim mieście.
Tam okazało się, że jest zarażona gronkowcem.
Zakażenie wdało się do pępka.
Leżała w szpitalu 7 dni.
Miała fototerapię, kroplówki, antybiotyk podawany dożylnie i mnóstwo badań.
Miała pokłute rączki i nóżki

Nie mogłam z nią być na patologii noworodka
Znów byłyśmy rozłączone...
Ale nasz koszmar skończył się w 11 dobie jej życia.
Nareszcie mogłam zabrać ją do domku i cieszyć się moim Skarbem ...