no wkońcu przeczytałam wszystko, macie rację że nie mam troszkę czsu ale właśnie Arturek usnął, już dwie godziny śpi więc pewnie zaraz wstanie ale zacznę skrobać.
Tak więc z objawów przedporodowych to chyba wam pisałam że tak z trzy dni przed porodem mój pęcherz działał filtrująco, to znaczy że co wypiłam to odrazu da łazienki wysiusiać
a pozatym nic, żadnych bóli, choć wsłuchiwałam sie z siebie uważnie.
I wkońcu w niedzielę o godzinie 2 w nocy wstaję sobie kulturalnie jak zawsze na nocne siku a tu nagle mokro mi, poleciały mi wody zaraz jak wstałam z łóżka (ale żadnych bóli), budzę męża że to chyba już i jak gdyby nigdy nic idę się wysikać, wód mało to myślę że czasu jeszcze dużo
sikam sobie kulturalnie a ten wpada do łazienki już ubrany, zwarty i gotowy do jazdy do szpitala, musiałam biedaka uspokajać że może to fałszywy alarm ale jak wstałam z kibelka w celu położenia się dalej spać to popłynęło już tak że żadnych wątpliwości nie miałam (ale dalej zero bóli) to dawaj ręcznik pod pupę i leżenie na łóżku 15 minut, według wskazań lekarza. W tym czasie Marcin dzwoni do mojego lekarza, przedstawia się i mówi że żona rodzi a ten żeby spokojnie jechać do szpitala on ma akurat dyżur (miałam farta)
tak więc chyba za 15 trzecia wyjechaliśmy z domu bo się ubrać musiałam (ale dalej nic bóli) już w samochodzie po drodze koło trzeciej się zaczęły i to odrazu co 5 minut, ale takie słabiutkie więc luzik. Marcin brawurowo jechał 120km/h, dobrze że była noc i pustki na drodze
dojechaliśmy do szpitala, na izbę, tam lewatywka, przyjęcie (babka wcale się nie spieszyła ale bóle nie były bardzo bolesne więc jej to wybaczyłam) jeszcze przy badaniu wody na nią bryznęły
i skomentowała to 'ale mi się trafiło' (i dobrze jej tak, niemilucha jedna) Później mnie zaprowadzała na porodówkę (jazda windą) i powiedziała że to teraz nie pora wizyt i mąż nie mógł ze mną wejść
ale ten jakoś zrobił że wszedł razem z moim lekarzem (niewiem do tej pory jak to zrobił)
Siedział ze mną juz na porodówce (rozwarcie doszło do 5cm a bóle mało bolesne więc pełna nadzieji pytam się położnej że jak tak mało boli przy takim rozwarciu to czy będzie jeszcze dużo bardziej a ona że jak już to nie dużo więcej, więc luzik) tutaj trochę wolniej to rozwarcie szło więc poszłam jeszcze pochodzić po korytarzu, ból już większy, przy każdym jednym Marcin masował mi plecyki (super sprawa) o piątej wróciłam leżeć dalej bo już kazała przyjść ale Marcina wygoniła bo szkoły rodzenia nie było ale i tak długo był. Ból coraz większy juz troszkę się zwijałam, tym bardziej że nie miał kto mnie masować więc poprosiłam położną czy by mąż nie mógł wrócić i mnie dalej nie pomasować i się zgodziła, zeszło do 5.45 i tu już masaż nie dawał efektów żadnych, sprawdzanie rozwarcia - 7cm, Marcin znów wygoniony. Stał przed i podobno mnie dwa razy słyszał jak jęknęłam z bólu. Bóle parte, normalnie ulga bo już tak nie bolało w sumie to nie pamiętam dokładnie ile ich było (chyba ze trzy)
później połozna bierze nożyczki do cięcia krocza a ja jeszcze pełna energii i żrtów pytam czy tak za żywca ciąć będą (chociaż wiedziałam że tak) ona spokojnie że nie poczuję (nie skłamała) wtedy jak juz zaczęła ciąć ja pełna spięcia że jak przeć przestanę to zacznie bardziej boleć tak się wsparłam że Arturek poleciał za jednym partym
cały i zdrowy, położyli mi go na brzuchu i tak leżał do urodzenia łóżyska (bezbolesne). Ważył 2700 i mierzył 51cm (taka kruszynka) niestety nie było ani dla mnie łóżka ani dla niego łóżeczka więc czekaliśmy, chyba po trzech godzinach dopiero mi go dali, przystawili do piersi jeszcze później i teraz mam problemy bo mu się nie chce ssać, odciągać muszę, ale dajemy radę i je mój pokarm. Po trzech dniach do domku a tu w dzień cały czas śpi a w nocy płacze, musi się jeszcze przestawić.
Ale się rozpisałam
wybaczcie ale chciałam dokładnie wszytsko, naprawdę nie ma się czego obawiać, ból do przeżycia naprawdę, pocięte krocze już u mnie prawie zagojone, siedzę spokojnie i wszystko ok.
Całuski dla was wszystkich i czekam na kolejne