Mój bąbel ma też jakieś problemy z jedzeniem-czasami zje i idzie spać, a czasami mi wisi na cycu kilka godzin z minutowymi przerwami. dziś jak się obudził rano, to dopiero co go uśpiliśmy...
wiecie ja skurcze miałam w sumie 32 godziny... jak w środę o 22 wyjechaliśmy do szpitala, to mnie z upatrzonego szpitala odesłali, bo powiedzieli, że nie mają miejsc na poporodowej, pojechaliśmy do kolejnego najbliższego szpitala, tam szok... izba przyjęć jak loch, wszystko się sypało, czułam się jak w transylwanii... jak spytałam o poród rodzinny to mnie kobieta wyśmiała, że zgodę jakiegoś profesora trzeba zdobyć na ileś tam przed porodem, Kubę wyrzucili ze szpitala, a mnie zaprowadzili do świniarni-tak mówiłyśmy tam na porodówkę, bo tak wyglądała, rozbeczałam się, bo całą ciążę planowaliśmy, że będziemy razem rodzić... przez dwie godziny 1.5m ode mnie wymiotowała kobieta za zasłonką... od 1 w nocy zaczęły się u mnie takie skurcze, że nie sądziłam, że to będzie aż tak bolało... nie pozwoliły mi się ruszyć z łóżka choć miałam nikłe rozwarcie, bo 2 cm, podpięta pod ktg męczyłam się na połówce łóżka porodowego pamiętającego wojnę-na połówce, bo jak się podsunęłam wyżej to zjeżdżałam na dół razem z tymi ligninami i całym tym syfem, więc się skuliłam w nogach, położne z nocnej zmiany mnie tak totalnie olały, że jakbym zaczęła rodzić to bym sobie chyba sama musiała ten poród odebrać, później już sama się odpinałam od tego pudła i szłam do toalety, żeby sobie tam odbyć choć kilka skurczy z możliwością kucnięcia i pokiwania tyłkiem... o 3 miałam takie skurcze, że nabierałam powietrza i się zaczynałam drzeć i płakać-jakby mi ktoś powiedział, że na pewno drugi poród będzie wyglądał tak samo to chyba bym poprzestała na jednym potomku... o 7 rano przyszła poranna zmiana- i Bogu za to dzięki... 2 lekarzy, 2 położne i stażystka sobie we mnie zagrzebali, stwierdzili 8cm i poszli, po czym wrócił lekarz i powiedział, że "tej pani damy oksytocynę bo nam zemdleje zaraz" skurcze się zrobiły mordercze, ale położna mi pomagała, po 30 minutach zaczęli rozbierać wyrko i się szykować, położna mnie obróciła na bok i kazała przeć-przy pierwszych partych urodziłam wody... obróciła mnie na plecy i drugie parte jakoś mi nie wyszły za bardzo... ale położna się zarzekła, że jak jej będę słuchała to teraz urodzę, złapałam się pod kolana i do roboty
widziałam jak mnie nacina, ale nie czułam tego, widziałam jak kręci główką małego więc wiedziałam, że już wyszła... czułam jedynie jak wyskoczyła reszta jego ciałka-od razy na łokcie i łypie tam na tą tackę
a on leżał na boczku i nie krzyczał tylko się rozglądał... myslę sobie "moja córcia" a lekarz krzyczy "piękny, duży chłopak!" wyobraźcie sobie jaka byłam zdziwiona-wszyscy się śmiali, bo ich położna uświadomiła, że jeszcze 8 godzin temu na usg miała być córcia i miała być pół kilo lżejsza, poryczałam się oczywiście... kuba akurat wysiadał z samochodu jak dostał ode mnie smsa-łyżeczkowali mnie w tym czasie... zupełnie bez potrzeby, w tym szpitalu robią to profilaktycznie... zobaczył małego jakieś 10 minut po porodzie, ale pozwolili mu do nas przyjechać dopiero po południu na odwiedziny...
...ja nie spałam całą poprzednią noc przez skurcze już, byłam tak wymęczona, że mimo, krótkich przerw między skurczami przysypiałam budzona kolejnym skurczem-a wydawało mi się, że to nie możliwe jak mi ktoś opowiadał tak o swoim porodzie...
na poporodowej było już tylko gorzej... marzyłam o powrocie do domu i popłakiwałam sobie w rękaw... cieszę się, że już po wszystkim, jeśli kiedyś będzie mi dane zostać mamą po raz drugi to na pewno będę omijała ten szpital z daleka... swoją drogą to 26 lat temu urodził się w nim Kuba-pewnie na tym samym łóżku