Miałam termin na 23 grudnia. Pamiętam, że 15 grudnia (piątek) byłam na wizycie u mojej gin i mówiła mi wtedy, że szyjka twarda i zamknięta i że ona jest przekonana, iż urodzę po terminie, pod koniec grudnia, jeśli nie na początku stycznia. Nastawiłam się więc, że jeszcze przyjdzie mi poczekać na Mikiego.
Niedziela wieczór (17 grudnia), zaczął mnie boleć brzuch, tak jak w pierwszych dniach okresu (zbagatelizowałam). Zrobiliśmy sobie z mężem maratonik filmowy i gdzieś tak koło 1 w nocy zaczęłam zauważać, że ten ból się powtarza co jakiś czas. Zmierzyłam - co 10 min - o 2 w nocy był już co 8 min. Przez całą noc nie spałam, zastanawiając się, czy to naprawdę już. W szpitalu byliśmy o 7 rano (miałam wtedy skurcze co 5 min i rozwarcie na 3 cm).
Mąż pojechał do pracy, a ja leżałam sobie pod KTG i walczyłam z bólem. Nie był nie do wytrzymania, ale dawał się we znaki. Za to położne, patrząc na maszynę mówiły, że słabiutkie mam te skurcze i że jeszcze to potrwa - pewnie do późnego wieczora.
O 13 przyszła moja mama (była ze mną przy porodzie) i przenieśli nas na salę do porodów rodzinnych. Rozwarcie od godz. 10 miałam na 5 cm i nie chciało ruszyć dalej.
Wzięłam prysznic - było cudownie - mama musiała mnie na siłę spod niego wyciągać Przed godz. 16 miałam już skurcze co pół minuty, praktycznie nie wstawałam już z kucek (jak dla mnie najlepsza pozycja na przeżycie skurczu). Słaniałam się z głodu i zmęczenia (miałam mdłości przy każdym skurczu więc nic nie jadłam).
Przyszła położna. Rozwalcie nadal na 5 cm. Powiedziała, że tak być nie może i że czas już urodzić i zaczął się dla mnie najgorszy etap porodu - masaż szyjki. Boooolało O 16 miałam już domasowane do 10 cm i zaczęłam rodzić, ale...nie miałam skurczów partych. Miałam chyba z parędziesiąt podejść nim malutki wyskoczył. Podawali mi tlen przez maskę, bo już nie miałam siły oddychać. Oczywiście nacinali mnie (bolało, ale masaż szyjki był gorszy). Gdy już miałam maluszka na brzuszku ból zniknął, rodzenie łożyska było zupełnie bezbolesne. Szycie krocza już mniej (mimo znieczulenia). W karcie mam napisane, że cały poród trwał 13h 25min.
Maluszek miał 3500g i 55cm i mimo, że urodził się 5 dni przed terminem miał "ślady przenoszenia".
Tuż po porodzie myślałam, ze najgorsze mam już za sobą, ale pierwsze 2 tygodnie połogu dały mi się bardziej we znaki niż tamte parenaście godzin. A na dzień dzisiejszy wiem, że WSZYSTKO SIĘ DA PRZEŻYĆ i z rozmarzeniem wspominam poród i jak mi położyli maluszka na brzuchu i pierwsze godziny po porodzie. Chcę mieć następne dziecko i chcę je urodzić naturalnie