Dziękuję wszystkim za gratulacje :)
AGNES - dołaczysz, zobaczysz... jak każda z nas, kiedy przyjdzie na Nia kolej...
Pamiętam sama, jak tyle dziewczyn ogłaszało radosne nowiny, cieszyłam się bardzo za każdym razem, ale skłamałabym, gdybym napisała, że nie było mi przykro, że znowu ktoś, a nie ja
więc wiem dokładnie jak każda z Was się czuje
Zacznę więc swoją historię od początku...
Mam 25 lat, a instynkt macierzyński obudził się we mnie daaaawno temu... Może jak miałam 20-21 lat...
Ale wtedy spotykałam się z facetem, nie byliśny małżeństwem, ani nawet narzeczeństwem, więc oczywiście nie w głowie mi było dziecko i faszerowałam się tabletkami anty... Brałam je przez 3 lata spotykania się z tamtym facetem...
Dopiero wtedy uregulowały mi sie miesiączki, które wczesniej raz miałam, raz np. przez pół roku nie (wtedy z nikim nie współżyłam jeszcze), więc cieszyłam się najbardziej z tego, że mogę się kochać do woli, w ciążę nie zajdę, a i misiaczki przychodziły o czasie... Jak się kiedyś spóźniła ze dwa dni jak brałam tabletki, to kupowałam test i modliłam się o jedną kreskę...
Ale dobrze się stało, bo rozstałam się z tym facetem po 3 latach i spotkałam swojego obecnego męża, straszego o 2 lata. Na luty 2006 r. mielismy wyznaczona date slubu, wiec pod koniec 2005 r. postanowaiłam rzucić palenie i odstawic tabletki antykoncepcyjne - kiedys obiecałam męzowi, że jak zaczniemy się starac o dziecko, to zrobię te dwie rzeczy jednoczesnie... I rzeczywiście, w listopadzie 2005 przestałam brac tabletki i palic papierosy z dnia na dzien... Nie zabezpieczalismy się wiec liczac, ze może do slubu zajdę w ciążę i wierzac slepo, że to tak hop-siup...
Miesiączka przychodziłą mniej więcej co m-c, ale jakoś się tym specjalnie nie przejmowałam, no bo to były dopiero poczatki staran, których nawet chyba nie mozna było nazwac staraniami, nie miałam pojecia o cyklach, owulacjach, nie celowalismy, tak po prostu...
O ile pamiętam... 1 maja 2006 r. dostałam ostatnia @ i do lipca chyba nic się nie działo, więc byłam pewna, że jestem w ciazy... Jak po kilku tygodniach czekania zdecydowałam się wreszcie na badanie beta hcg, okazało się, że wynik poniżej 2, więc dzidzi nie ma... Nie ukrywam, że byłam rozczarowana, ale jeszcze nie załamana... Bo nie wiedziałam co mnie czeka...
Zgłosiłam się do gin, zrobiłam badania, gin dała mi Duphaston na wywołanie @, a do tego CLOSTILBEGYT i METFORMAX na owulację... Wtedy własnie znalazłam chyba to forum, a potem zostałam uzależniowcem ;)
@ przyszła po duphastonie, więc zaczełam brać pozostale leki, CLO od 5 do 9 dc po 1 tabl. i METF. od 2-22 dc. Źle się po nich czułam, pani dr kazała mi przyjechać na badanie progesteronu pod koniec cyklu, żeby sprawdzić czy miałam owulację, ale ja głupia zrobiłam sobie tylko test owulacyjny, wyszły dwie mocne krechy, więc wystarczyło mi to w zupełności i powiedziałam gin przez telefon, że bez sensu, żebym jechala na badanie skoro z testu wynika, że owulacja jest - to chyba znaczy, że leki dzialaja...
Cykl trwał chyba całkiem krótko na lekach, Pana wyeksploatowałam do maximum, ale się nie udało... Potem jeszcze drugi m-c brałam te leki, ale miałam straszne dolegliwości - bóle brzucha, jakieś dziwne bulgotania, bóle głowy, zaburzenia widzenia etc., więc po dwóch m-cach zdecydowałam się dać sobie spokój i odpocząć...
Potem miałam fazę na poznawanie swojego ciała, oczywiście nakupowałam sobie książek nt. npr, jakieś termometry owulacyjne, zeszyty obserwacji, wyuczyłam się wszystkiego, mierzyłam temperaturę, badalam szyjke, obserwowalam sluz, rysowałam piękne wykresy... wszystko... zgłupieć można
, ale wierzyłam, że to jedyna droga...
Oooojjj, długo dawałam radę na tych obserwacjach... zapisałam chyba z 5,6 cykli, już dobrze nie pamiętam... Raz cykl był w miarę krótki (30 dni), nieraz ciągnął się w nieskończoność, np miał 54 dni... Tempka skakała, raz miałam owulację, raz nie...
Postanowiłam zmienić gin, poszłam do pani dr z pracy, która stwierdziła, że mam PCO i dała skierowanie na usg. Poprzednia pani dr też cos wspominala o PCO, ale nic konkretnego, ja nie wiedzialam co to jest i nawet nie sprawdzilam...
Dopiero po wizycie u gin z pracy znowu zaczelam przeszukiwac net, naczytalam się tych okropnych rzeczy, zalamalam się, naplakalam, eeehhh...
Potem znowu zaczelam brac CLO przez kilka m-cy i nie czulam się juz po nim zle, raz mialam robione usg i pecherzyki rosly w lewym jajniku, ale w prawym jajnik byl budowy drobnopecherzykowej, wiec to chyba potwierdzilo PCO, chociaz nikt mi tego nie powiedzial... Druga gin mi się nie spodobała, wiec wiecej do niej nie poszlam...
W lipcu tego roku, obiecałam sobie, że ostatni raz biore leki, ktore i tak mi się konczyly i jesli się nie uda - daje sobie spokoj... Odstawiam wszystko, lacznie z forum, bo tylko się sama nakrecalam, zylam cyklami od @ do owulacji, potem znowu do @, placz i tak w kolko... Ja bylam zmeczona, maz byl wkurzony na moje zachowanie, bo niby chcial dziecka, ale jeszcze nie tak bardzo, jak ja...
No i w lipcu dostalam oczywiście @, chyba dzien po imieninach, ggrrrr fajny prezencik
i jak sobie obiecalam, tak zrobilam... pozegnalam się z dziewczynami z "upragnionego maleństwa", testy owu, zeszyty obserwacji, termometry - schowałam głeboko i postanowiłam się wyluzować...
W miedzyczasie (chyba pod koniec czerwca 2007) wpadlismy na mezem na genialny pomysl, zeby i Jego poddac badaniom, zeby sprawdzic czy wszystko ok. Umowilismy się na wizyte do androloga, potem pan oddal nasienie i okazalo się oczywiscie, że u niego tez jest zle, ma za duzo "złych plamników" (uszkodzonych) i trzeba się leczyc... Dostal zastrzyki, witaminy i inne takie - to była m-czna kuracja. Po m-cu znowu zbadal nasienie, lekarz stwierdzil poprawe, ale kazal znowu przez m-c brac te leki z wyjatkiem zastrzykow z Pregnylu. Pan bardzo tego pilnowal, nie pil alkoholu, bo lekarz mowil, zeby ograniczac i takie tam...
No i odkad okazalo się, ze z męzem tez jest cos nie tak, to On nagle baaaardzo zapragnał dziecka, kazał mi podnosić nogi do góry, robic swiece i takie tam...
ja wtedy mialam urlop od staranek, wchodzilam na TT raz na m-c, bo obiecalam dziewczynom, ze bede informowala o wynikach meza, ale to wszystko... Nie sluchalam się meza, od razu "po" lecialam do lazienki, po prostu przestalam chciec zajsc w ciaze za wszelka cene...
On mnie namawial, zebym znowu zaczela chodzic do lekarza, sprawdzic czy ta owulacja jest, jesli nie, to zaczac brac leki, ja się wymigiwalam jak moglam, mowilam, ze moze w przyszlym roku, teraz jeszcze odpoczywam, żeby sam się wyleczyl, a potem pomyslimy..., takie tam...
Teraz na poczatku listopada pan znowu oddal nasienie po drugim m-cu kuracji andrologowej, lekarz znowu powiedzial, ze się poprwilo (chociaz ja porownujac wyniki nie zauwazylam poprawy, parametry byly zblizone), ale na calkowita poprawe mozemy czekac nawet pol roku, bo czasem Pregnyl moze zaczac dzialac z takim wlasnie opoznieniem... Spoko... co mi tam... ja mam jeszcze urlop, mozemy poczekac...
odkad w licpu odstawilam leki - mialam rozne cykle, 32 dni, 36, ostatnio nawet 43, wiec pomyslalam, ze znowu cos mi sie rozregulowauje... czy jajeczkowalam - nie wiem, nie sprawdzalam, a samoistnie nie wyczuwalam typowego bolu jajnikow...
ostatnia @ miałam 29 pazdziernika... w ubiegla niedzielę zrobilam pierwszy test i zupelnie nie wiem po co, skoro byl to dopiero 29 dc, a biorac pod uwage dlugosc odtatniego cyklu (43 dni) - nic nie wskazywalo na to, ze mogl się stac jakiś cud... Szczególnie, że tak nam wyszło w listopadzie, że kochalismy się może ze 3,4 razy, bo albo się mijalismy pracami, albo Pan nie mogl, bo mial badanie nasienia...
No i zrobilam ten test w niedziele, bez zadnych specjalnych oznak... nie czulam się inaczej niz zwykle...
jak zobaczylam druga, jasniutka kreske (test nie byl z porannego moczu), to tak w nią nie uwierzylam, ze polozylam test i kapalam się dalej spokojnie...
Potem zaczelo do mnie docierac, mialam oczywiscie nie mowic mezowi, tylko o ile się potwierdzi, to przygotowac kolacje i wreczyc prezencik "dzieciowy" z testem pozytywnym, ale oczywiscie się nie dalo... Wyszlam z lazienki, przez chwile lezalam kolo meza i nic nie mowilam, ale potem pomyslalam, ze dlaczego mam się sama tego wszystkiego bac, sama sie cieszyc..., no i pokazalam Mu w koncu ten test... Trzeslam się jak galareta, ryknelam placzem, jąkałam się, mialam zawal serca, no i w ogole straszne rzeczy...
Potem zrobiłam drugi test, potem kolejny, po trzecim kazalam zrobic Panu, bo pomyslalam, ze te testy musza byc jakies trefne (wszystkie z jednego opakowania) i pewnie i Jemu wyjdzie druga jasniutka kreseczka... Oczywiscie nie wyszla, ale ja nadal bylam w szoku i chyba to do mnie nie dotarlo...
W nocy nie spalam chyba w ogole, w poniedzialek beta, no i dalej juz wiecie...
teraz czekam na wyniki trzeciego badania krwi i mysle, ze za jakies 2 godzinki bede je juz znala...
To chyba tyle, ale się rozpisalam, pewnie nikt tego nawet nie przeczyta, ale co tam... :)
mam nadzieje, ze nie pomyslialam zadnych dat, ale to w konu 2 lata czekania, wiec moglam się gdzies pomylic...
chcialam Wam tylko napisac, ze jak widac - cuda się zdarzaja, ja nie bralam lekow, maz się leczyl, ale bez wyraznej poprawy, kochalismy się kilka razy w ciągu cyklu - a tu taka niespodzianka... :)
nie traccie zatem wiary, bo na kazda a nsa przyjdzie pora...
trzymajcie tez kciuki za moja bete i za to, żeby moja ciaza przebiegla szczesliwie :)
ja się jeszcze bardzo boje, wiec nikomu się nie chwale, w pracy nikt nie wie, tylko najblizsza rodzina...
caluję, bo pisze to już chyba z godzinę...
czekam na sierpnióweczki i zaciskam za nas wszystkie kciuki, nie tylko te z terminem na sierpień...
a dla oczekujących przesyłam fluidki, łapcie do kieszeni... :)
#######################################################
#######################################################
#######################################################
#######################################################
#######################################################
#######################################################
#######################################################