hej hej hej
kochane... wczoraj napisała do mnie bardzo dobra koleżanka, przyjaciółka z liceum... ona urodziła pod koniec września 2007 Tosieńkę... i wiecie co, maluszek ten biedny 4,5 miesięczny... ma padaczkę
Boże jak to usłyszałam... objawy były dziwne, tzn. tylko takie minutowe zesztywnienie... potem mieli badania, i kiedy lekarz powiedział, ze to niemowlęca i przejdzie wracali do domu i miała po raz pierwszy taki atak typowy - wrócili błyskawicą do Białegostoku i ledwo uratowali Tosię, atak trwał 25 minut
lekarka powiedziałą, że gdyby nie przywieźli jej to serce nie wytrzymałoby takie wyczerpania, bo atak sam by nie ustał
dzięki Bogu nie jest to rodzaj lekooporny, jest szansa, ze wyleczona zostanie... modlę się o to, bo takie słodkie maleństwo i w ogóle, maleństwo niczemu winne - podobno któreś przekazało zły gen - wcześniej choroba się nie ujawniła w rodzinie, padło na Tosiunię
szczęście w nieszczęściu, że leki bierze i pomagają...
Tak mnie to zmartwiło, zasmuciło, przeraziło że jestem gotowa zostać w domu i do 18 roku życia... kiedy czasem mam nerwa na moje pociechy, bo np. marudzą, to w takich momentach jak słyszę o cierpieniach maluszków czuję sie wyrodną matką...
Na szczęście jest poprawa i tego się trzymam...
Asiu - zdjęcia cudne jak zawsze, Ty to dopiero sexusia jesteś
W piątek jadę do neurologa z Różysiem bo drżą jej te rączki czasami, a nie powinny... Pediatra nasza próbowała wcisnąć kit, że to odruch Moro, ale on inaczej wygląda...