



dziekuje, ze sie tak martwicie i od razu przepraszam za swoja nieobecnosc... wpadlam, rzucilam haslo jak jest zle i zniknelam... wybaczcie...



no wiec, to oczywiscie dluzsza opowiesc, ale porozmawialismy z Panem na spokojnie, powiedzial mi wiele rzeczy, ktorych w zyciu bym sie nie spodziewala od Niego uslyszec ( w pozytywnym znaczeniu) i chociaz ja przez wiekszosc rozmowy upieralam sie, ze to nie ma sensu i nic juz raczej z tego nie bedzie - w koncu stanelo na tym, ze probujemy... Pan sie az poplakal (w sensie, ze co jakis czas lezka mu wyplywala z oka) z zalu i smutku i mowil przy tym, ze po prostu nie moze w to wszystko uwierzyc, ze przeciez mial tyle planow w zwiazku ze mna (z nami), dzialka, dom, etc. I ze dopiero teraz zdaje sobie sprawe z wielu rzeczy, jak bardzo mnie zle czasami traktowal - m.in. kiedy bylam w ciazy - i ze dopiero teraz, jak jest z nami Zuzia i kiedy wie, jak bardzo ja kocha i ze nie umialby bez Niej zyc - uswiadomil sobie jak bardzo zle sie zachowywal kiedy bylam w ciazy... i ze gdybym drugi raz spodziewala sie dziecka, to na pewno zachowywalby sie inaczej... I ze dopiero teraz zaczyna do Niego docierac to, ze moja mama odeszla i ostatnio nie ma dnia, zeby o Niej nie myslal, etc. Generalnie przyznal sie do tego, ze ma jakies problemy natury psychicznej, ze nie umie wspolczuc i pocieszac, bo po prostu nie mial go kto tego nauczyc w dziecinstwie (co jest prawda), no i takie tam rzeczy... rozmawialismy chyba z 1,5 godz., no i stanelo na tym, ze "sie pogodzilismy", ale mysle, ze juz tak mu przedstawilam sprawe, ze jesli znowu sie cos popsuje, to nie bede juz musiala mowic slowa...
teraz zmykam, bo musze robic obiad, a potem wpadaja znajomi...
dzieki za troske jeszcze raz...
buziaki, postaram sie odezwac jutro...