sama nie wiem gdzie ten czas ucieka!
a teraz z małym to dni mi się w jeden zlewają. po prostu chwila moment i już koniec dnia.
madzia0609, powodzenia przy przeprowadzce! dacie radę. trzymam kciuki
a oto opis porodu:
otóż jak wiecie poszłam do szpitala ze skierowaniem we wtorek. Od ranca na spokojnie. czekałam prawie godzinę w izbie przyjęć, bo nie było wolnej położnej, która by mnie przyjęła do szpitala...
oczywiście w poczealni trzy krzesełka, i wszystkie zajęte przez baby nie-w-ciąży. żadna nie ustąpiła
mogłam o tym zapomnieć! ale na szczęście w końcu jakaś pinda się pojawiła. weszłam do gabinetu przed wszystkimi nie-w-ciąży (choć jedna pomyślała!) razem z jeszcze jdną ciężarówką co stała ze mną w tej izbie przyjęć. kazano nam się przebrać w piżamki w takich mini kabinkach i wypełniać masę papierków. ogólny przegląd i wywiad położnej i poszłyśmy dwie ciężarówki na oddział. A mój M. biedny musiał czekać za drzwiami z torbą, bo nie chcieli go wpuścić
Tamtej ciężarnej facet to samo.
Ale po wszelkich badaniach dostałyśmy obie sale (tą samą z resztą) i podłączono nas pod ktg. Potem usg i już byłyśmy przyjęte. obie na prowokacje. tykominus był taki, że koleżanka miała prowokacje w ten sam dzień, a ja na zaś. A wszystko dzięki znajomościom.
Ale w środę od 6 rano podłączyli mi kroplówkę i tak leżałam i czekałam aż coś się zacznie dziać. Długo nic się nie działo i nawet skurcze po 99% nie nyły takie bolesne. aczkolwiek szybko zmieniłam zdanie, jak zwiększyli dawkę tej oksytocyny. potem nawet te po 40% okazały się cholerne i już powoli miałam dość. cierpłam na tym fotelu. bo oczywiście kazali leżeć albo na plecach, albo na lewym boku
niestety wszelkie badania w trakcie pokazywały, że rozwarcie mam na 1cm
i od 14 mnie odłączyli, bo stwierdzili, że nie ma sensu mnie męczyć dłużej.
chwała im za to! poszłam do sali na spokojnie i tam na łożeczku odpoczywałam. brzuch cały obolały i ja ogólnie wymęczona. ale nie pokazywałam słabości. stwierdziłam, że tak musi być i trzeba to przeżyć, żeby potem cieszyć się Tobim. No ale wieczorem zaczęły się pojawiać coraz regularniejsze skurczyki. najpierw co 10 min, a potem co 7. i tak prawie do 12 w południe. Mówię sobie - ooo, coś się dzieje!
na za wiele się nie nastawiałam. rano przy badaniu przez ordynatora, stwierdził, że mam 3cm rozwarcia i że dziś z pewnością mi się uda urodzić
no to ja cała happy. czekalam sobie dalej w tych skurczach w pokoju. chodziłam po korytarzu itp. aż tu nagle coraz częstsze i mocniejsze co 5 min. położna wzięła mnie na badania i lekarz stwierdził 5 cm. no to HOP na porodówkę!
cieszyłam się, ale i cholernie denerwowałam. widziałam, że mój M. tak samo. podłączyli mi jakąś kroplówkę, położyli na fotelu (znów bez możliwości zmiany pozycji) i włączyli ktg. miałam już tych ktg po dziurki w nosie. 3x na dzien mnie podłączali do tego i miałam dość. nie dość, że skurcze bolały jak cholera, to jeszcze ten dźwięk. wszystko mnie denerwowało. nawet czasem mój M. ale trzymał się dzielnie. podano mi kilka leków przeciwbólowych, ale nie dzialały
o 15 przebili mi wody - wiecie jaka ulga od razu :) ale okazały się zielone. zrobili jakieś badanie małemu jeszcze jak siedział w środku pobierając mu coś z żyły w głowce. na szczęście po chwili wyszły wyniki, że mały jest w dobrym stanie i nie ma co się na razie martwić. No to detchnęliśmy z M. o 17 stwierdzono 6cm rozwarcia i niestety powiedzieli, że Tobi jest ułożony pod dziwnym kątem do wyjścia więc najlepiej będzie jak pochodzę trochę i może pionizacja pomoże. Od razu lepiej mi było podczas skurczy. Ale byłam na tyle słaba, że po jakimś czasie musiałam usiąść. o 18 miałam już 8 cm. i nadal Tobi dziwnie ułożony. Ale lekarza mówili, że może się go uda obrócić podczas parcia. O 19 kolejny cm rozwarcia więcej i o 19:40 zaczęły się skurcze parte. zebrała się cała ekipa i wszyscy każą przeć jak najmocniej. chwyciłam się uchwytów po bokach łóżka i przyciągałam je do siebie starając się jak mogłam. kilka razy dobrze poszło. starali się za każdym razem obrócić małego. ale nie szło za dobrze. potem przy kolejnych skurczach mały się pocofał do środka. w pewnym momencie tętno małego zaczęło spadać dość szybko i zdecydowali się na vacum - pompa próżniowa. przy kolejnym skurczu miałam nacięcie krocza i szybkie wyciągnięcie malego o 20:08!!!! Nacięcia w ogóle nie czułam! Momentalnie poczułam tylko jak opadł mi wielki brzuch. wciągnął się do zera prawie. taką pustkę poczułam. ale chwilę później zaczęli ocucać malego, bo był siny i wiotki. pępowinka wokół szyjki była zawiązana. ponoć nie tak mocno jak mówił mój M., ale zawsze. dostał 7pkt/10. Potem 8 i przy kolejnych pomiarach 10 i 10. bo tych pomiarów ogolnie jest 4. w ciągu kilku pierwszych minut zycia noworodka. pokazali mi go na chwilę i zabrali. mój M. też musiał wyjść z sali, bo zaczęła się akcja ze zszywaniem. dostałam znieczulenie miejscowe i pan doktor zabrał się do szycia. też tak jak Martalka sobie z nim żartowałam. łożysko na szczęście urodziłam spokojnie sama i w całości.
Mnie też się dwóch lekarzy kładło na brzuch przy wypychaniu małego. więc jak widać takie akcje są jeszcze i dziś.
Po wszystkim przewieźli mnie na pooperacyjną i tam miałam dużo pić, co było mi na rękę, bo miałam dosłownie sahare w ustach.
dzidzię dostałam o 12 w południe dnia następnego :) i potem przenieśli mnie z porodówek na położnictwo, gdzie leżeliśmy sobie z Tobim do niedzieli :)