na czym to ja skończyłam...
acha - "intymne kino"
No to ja się wystraszyłam, że mnie też wszyscy będą widzieć z korytarza, ale chciałąm rodzić z mężem... Potem się okazało, że źle zrozumiałam (albo może ktoś "przypadkiem" źle mi wytłumaczył) i okazało się, że mąż może być ze mną w tej sali, w któej jestem obecnie i to za darmo... A ja myślałam, że poród rodzinny jest płatny 500 zł bo TYLKO w tamtej sali... No więc luzik, zdecydowaliśmy, że zostaję tu, gdzie mnie położyli... A propos - oto sala tortur, w której spędziłam tyle godzin...
po prawej stronie jest murek oddzielający mnie od reszty sali, a po lewej stronie mojego łózka (nie widać na zdjęciu) były drzwi do "sali intymnej"
tu widać ten murek i kawałek łózka z "sali" obok
Jedziemy dalej... okropne było to, że kazali się przebrać w koszulę, zdjąć bieliznę, podłożyli mi tylko tą mega wielką podpaskę pod tyłek (one są jak płyty lotniska!!), bo ciagle odchodził mi ten czop, więc wyciekały ze mnie rózne dziwne rzeczy i kazali tak leżeć... Tzn. mogłam sobie chodzić, ale jak tu łazić bez majtek po korytarzu, a z płytą lotniskową między nogami?? Nawet w koszuli i szlafroku... ludzie się tam kręcą, a ja miałam śmigać jak kaczka udami podtrzymując podpaskę???
Co chwila przychodziłą do mnie mama, albo mąż (mogła być ze mną tylko jedna osoba), ja raz miałam te bóle, raz nie...
No to sobie pomyślałam, że skoro cała noc przede mną, a mój Pan jest po prawie 12 godz. pracy, a mama wstaje jutro rano do swojej pracy, to może bez sensu, żeby ze mną siedzieli i niech jadą sobie do domku, a jak będzie się coś działo, to ja po prostu zadzwonię po Pana, żeby do mnie przyjechał (niecała godzinka drogi samochodem) Nie chciałam tak naprawdę zostać sama, ale szkoda mi ich było, więc wygoniłam ich spać... Było ok. 22:00-23:00 o ile pamiętam... Zostałam sama, obok na sali położyli dziewczynę, która też była z partnerem... Ja sobie leżałąm podpięta pod KTG, wyjęłam sobie książkę, myślę - poczytam sobie... Skurcze były bolesne, ale do zniesienia i ja jakoś myślałam, że już bardziej boleć nie będzie... Jak skurcze nawiedzały lokatorkę obok, to słyszałam wyćwiczone oddechy. Myślę sobie, kurcze, ja też chodziłąm do szkoły rodzenia, a jak przyhcodzi do skurczu, to zaciskam zęby, wstrzymuję powietrze i mam gdzieś naukę oddychania...
Więc te jej "mmhhhhhhhh, hhuuuuuuuuu..." i mnie zmobilizowały i tak oddychałyśmy naprzemian. Książki przeczytałam z 1 stronę i doszłąm do wniosku, że wcale nie mam ochoty czytać... Przyszła baaardzo gruba położna (sympatyczna nawet) i zaczęła badać tamtą dziewczynę... Przyglądałam się z boku (przez murek) i widzę jak ta dziewczyna się wygina w bólu i jęczy niemiłosiernie... Myślę sobie, kurcze, jak ta położna ma takie paluszki jak resztę ciała, to ja dziękuję... Przyszła kolej na mnie, a ja mówię do tej kobitki, że po tym co słyszałąm obok - dziękuję już za badanie... Ona się zeczęła śmiać i mówi, że nic na to nie poradzi, że ma takie krótkie serdelki zamiast palców... No więc się domyślacie, że skoro grube i krótkie, to nie było za ciekawie, ale luz... U mnie oczywiście rozwarcie bez zmian, więc dostałam jakiś zastrzyk, potem jeszczezaaplikowałam sobie w kibelku czopki, ale niewiele się działo... Ta dziewczyna obok coraz częsciej miała skurcze, w ogóle zaczęła jęczeć niemiłosiernie, a potem to już darła się na cały szpital (aż mi się słabo robiło): "AAAUUAAA AUUAAA AAUAAAA!!! DLACZEGO TO TAK MUSI BOLEĆ?? DAJCIE MI JAKIEŚ ZNIECZULENIE!! JA TEGO NIE WYTRZYMAM!!!" Leżałam obok i myślałam, bosshhee, dziewczyno, czemu się tak piłujesz?? mnie też boli, ale nie robię scen!!"
Przyszła do niej położna, kazała iść pod prysznic... Więc ona się zawinęła z tym swoim facetem i nie było ich jakieś 20 minut... uff... chwila ciszy i spokoju... wyuczyłam się oddychać w skurczu, chociaż nie było to łatwe, bo człowiek ma ochotę przestać po prostu oddychać...
Po jakimś czasie - słyszę tę dziewczynę już na korytarzu, od nowa to samo: "AAUUAAAA AUUAAA AUUUAAA..... NIE DAM RADY, JA JUZ NIE CHCE..."
Ja już zirytowana na maksa, myślę sobie, że musze być chyba bardzo odporna na ból, skoro ona tak wrzeszczy, a ja siedze cichutko... Ona się wydziera, że chce znieczulenie, coś krzyczy do tych położnych, jak skurcz mija, to je przeprasza i tak w kółko... Przychodzi ta gruba położna i mówi do niej, żeby się kładłą na transformersa, to ją zbadają, bo może już trzeba rodzić... Myślę sobie... ttaaaa, jasne... rodzić... jak minęło kilka godzin odkąd ją przywieźli, a ja się męczę od samego rana... Aż tu nagle słyszę: "NO PEWNIE!!, PEŁNE ROZWARCIE, RODZIMY!!!"
CCOOOO?? Jak pełne rozwarcie? A ja?? A co ze mną? ja byłam pierwsza w kolejce!!!!!!!!!!!!!!
No i co? 10 minut wrzasku i parcia i chlluupp.... jest dzieciątko... Dziewczyna płacze ze szczęscia, słyszę krzyk dzidzi, ja też płaczę ze wzruszenia i wkurzenia, że to nie ja... a za chwilę jeszcze słyszę jak lekarz pyta jak będzie miała córeczka na imię, a ta dziewczyna mówi, że ZUZIA!!
Kurczę, urodziła moją Zuzię!!!!
Pozszywali ją i wywieźli po jakimś czasie... Moje skurcze stawały się powoli nie do zniesienia, dobiła 2:00, więc pomyślałam, że najwyższa pora zadzwonić po Pana... DZwonię, on odbiera takim zaspanym głosem: hhhallooo, ja już przez łzy: "Maaaciu, przyjedziesz do mnie? Ja już długo nie wytrzymam sama..."
Maciu mówi sennie: mmhhmmm, już jadę...
Uff, kolejna godzina dłużyła się jak miesiąc, skurcze były potworne (cały czas krzyżowe bez zapisu na KTG), nie mogłam nic jeść (a jadłąm tylko śniadanie rano w niedzielę), dali mi chyba już ze 3 kroplówki, gruba położna mnie co jakiś czas badała i przez kilka godzin po czopkach i zastrzyku na rozwieranie się szyjki moje rozwarcie powiększyło się o centymetr, więc się w końcu rozbeczałam na dobre, położna mówiła, żebym nie płakała i się cieszyła, że w ogóle się coś ruszyło... najgorsze dla mnie było leżenie podczas skurczu (jak byłam podpięta pod ktg), bo wtedy najbardziej mnie bolało i miałam ochotę umrzeć...
Przeczekałam godzinkę do 3:00 rano, przeczłapałam się do wc, dzwonię do Pana, żeby zapytać gdzie jest, a on odbiera takim samym zaspanym głosem, jak godzinę wcześniej: hhaloooo...
Ja w płacz
i mówię resztką sił: "nie mów, że nie wstałeś..." a on taki zaspany, słyszę, że rozmawia, ale chyba jeszcze śpi: "mmmm nie wiem, wstałem chyba..."
tak się załamałam, że nie byłam w stanie wydusić z siebie już żadnego słowa, więc się rozłączyłąm i zaczęłam płakać...
Na szczęscie Pan tym razem się obudził i zjawił się u mnie w 40 minut, co za rekord...
Nie miałąm do niego pretensji, był po 12 godzinach pracy, zmęczony, zaspany... Najważniejsze, że do mnie przyjechał w końcu, bo ja już z bólu nie mogłąm wytrzymać...
Zawsze jak ktoś opisywał, albo opowiadał o swoim porodzie i mówił, że miał bóle z krzyże, czyli te gorsze, to ja sobie myślałam, że przesadzają, że mnie często bolał w ciąży krzyż i to nie może być aż takie straszne... Bardziej bałam się bólu brzucha... Przysięgam, że dla mnie ten ból był nie do zniesienia... To nie jest typowy ból krzyża... Ja czułąm się tak, jakby miało mi rozerwać, rozsadzić od środka miednicę i cała resztę... To takie... rozpieranie, nie wiem jak to nazwać, człowiek nie wie co ma ze sobą zrobić, bo nic nie przynosi ulgi, ma ochotę dosłownie umrzeć... W najgorszych chwilach skurcze miałam co 2 minuty, przy czym sam skurcz trwał minutę, więc minutowy skurcz, minuta przerwy, minutowy skurcz i tak w kólko... W najgorszych koszmarach tak sobie tego nie wyobrażałam, po prostu coś nie do opisania... Wszystko można znieść, ale jak dla mnie - nie tyle godzin, bo w sumie trwało to wszystko ok trzydziestu zanim skończyło się happy end'em...
Z Panem było mi lżej, siedziałąm na piłce, on trzymał mnie za ręce, tak mu ściskałam i wyginałam palce, że aż sama miałam potem wyrzuty sumienia... Okazało się, że jak mnie podpieli pod KTG na siedząco, to wtedy zapisywały się jakieś skurcze, nie wiem czemu... Co chwila przychodziły jakies położne, lekarze, studenci i mnie badali, samo to było okropne... Rozwarcie stanęło na 6, czy 8 cm (każdy kto mnie badał mówił co innego) i dalej ani rusz... Kazali i mi wejść pod prysznic, więc miałam nadzieję, że i na mnie ciepła woda podziała tak, jak na tę dziewczynę, która w nocy urodziłą moją Zuzię ;) Poszliśmy z Panem do łazienki, on zainstalował mnie pod prysznicem, ale ja w skurczu nie byłąm w stanie ustać na nogach z bólu, więc skuliłam się w kłebek w tej ciasnej kabinie i modliłam się o śmierć. Śmiac mi się teraz z tego chce, bo człowiek bierze sobie klapeczki do szpitala pod prysznic, bo wiadomo, może grzybica, albo coś... a ja gołym tyłkiem tam usiadłam i miałam to gdzieś...
Nie wiem jak można krzyczeć w trakcie porodu, ja nie miałąm na to siły, ledwo oddychałam (jak nauczyli w szkole rodzenia) i tylko płakałam bezgłosnie,a łzy płynęły strumieniami... musiałąm wyglądać strasznie...
W końcu rano się złamałam i poprosiłam o znieczulenie... Płatne 500 zł,a le zaoszczędziliśmy na sali "intymnej"
Ale trzeba było poczekać na anestezjologa i to też trwało ze 2 godziny... ok. 11:00 dostałam wreszcie znieczulenie zewnątrzoponowe, minelo z 15 minut zanim zaczelo dzialac, a jak już zadzialalo, myslalam, że umrę, ale ze szczęscia... Po prostu coś cudownego... taka ulga, taki komfort, wiedzialam, ze glupio się do wszystkich uśmiecham, ale wszystko mi bylo jedno... czulam błogość wymalowaną na swojej twarzy... Nawet się przespałam trochę...
Mama tez przyjechała z pracy i co chwila do mnie przychodziła, więc już w ogole było super... Pani anestezjolog przecudowna, ciagle do mnie zaglądała, trzymała za rękę, rozmawiała ze mną... Mówiłą, że jakbym czuła, że znieczulenie przestaje działać, to mam ją wołać, da mi drugą dawkę i żebym pamiętala, że zanim zacznie dzialac minie znowu kilkanascie minut... Pierwsza dawka trzymala mnie prawie 3 godziny chyba, nie wiem, bo pamietam juz wszystko jak przez mgle... Nie czulam bólu, tylko potem takie parci na odbyt co jakis czas, ale to juz nie bylo straszne i nawet mi nie przeszkadzalo...
i znowu musze konczyc, reszte znowu dopisze pozniej... moze jeszcze dzisiaj...
przepraszam, ze tak na raty, ale ja zawsze się rozpisuje, a przy malym dziecku raczej ciezko pisac ciurkiem 3 godziny ;)
do potem :)