: 01 kwie 2009, 15:10
Naprawdę ludzie są dziwni. Biedna kobieta, ale żeby nie rozmawiać nawet na pogrzebie, to aż szok.
Ja jestem po rozmowie z promotorem. Przyszłam i na koniec się poryczałam. Po prostu, może nie powinnam, ale wyrzuciłam całe żale. Szefowa już była po rozmowie z paniami w dziekanacie. Oczywiście na początku, czym ja tak narozrabiałam. Powiedziałam wszystko jak było, nawet o eks-koleżance. powiedziałam o tym, ze ona miała także termin do 28 lutego i ją tak samo poinformowano jak mnie, ale nie tylko tak, bo mimo że ciągle nie oddała pracy, to jej nie skreślili. że skreślanie mnie jest nie sprawiedliwe. Szefowa oczywiście, że takimi rzeczami to ona zajmować się nie będzie, a ja, że nie o to chodzi, tylko o to, ze jestem skreślona i że mam pisać odwołanie, w którym robię z siebie durnia, bo pani w dziekanacie wszystkiego się wyparła. Chodzi o to, ze powiedzieli mi, że doktorat na radzie nie pójdzie. W końcu się dowiedziałam, ze doktorat pójdzie jak trzeba, że nie ma takiej opcji, ze nie idzie. Pani w dziekanacie może mówić, a moja szefowa wie, że nie ma zmiany planów i że pójdzie wszystko jak należy. Ze nie ma takiej opcji, ze mnie skreślają, bo to kuriozum i że w ogóle mam się uspokoić nie płakać, bo mam poparcie promotora i nie ma w ogóle sprawy. Mam zanieść to odwołanie i kartę zaliczeniową i nic mnie nie ma obchodzić. Oczywiście mówię, że nie mam pojęcia jak ma być z datą, a szefowa niech se wpiszą jaką chcą. Oczywiście dodałam, ze nie mogłam jej złapać wczoraj, a sekretarka powiedziała, ze nie ma jej i że się denerwowałam, bo jak by poszła na radę z opinią o moim doktoracie i o mnie, żeby to puścić, to by się zdziwiła, że głosuje nad skreśleniem mnie z listy studentów. A przecież znałaby wersję tylko pani z dziekanatu i jeszcze wstyd i czerwienienie się za mnie. W sumie powiedziała, że jestem ofiarą bałaganu, a cała sytuacja jest po prostu nieporozumieniem, które trzeba sprostować. Dodałam, że nie wymyślam tych rzeczy, a najgorsze, ze powtarzałam kłamstwa pań z dziekanatu. Zwłaszcza, ze do tej pory oddawała wszystko w terminie i ani w czasie studiów magisterskich ani doktoranckich nie miałam z takimi rzeczami problemu. Zresztą jakby to było, gdybym w styczniu złożyła pracę w dziekanacie, to co, w lutym by puścili, a w marcu skreślili mnie z listy. Przecież to chore.
Koniec końców jutro kierownik studiów doktoranckich i pójdę do dziekanatu i nic mnie to nie obchodzi. Jeszcze po świętach recenzent i poproszę go o szybkie sprawdzenie pracy i o zagadnienia do egzaminu i nic już nie chcę myśleć o studiach. Po prostu jestem zmęczona i wypompowana psychicznie i fizycznie. Mam tylko nadzieję, ze mimo wszystko nie podłożyłam świni tej mojej byłej koleżance, ale na pewno nie, bo nikt nie będzie wojowała, bo nie ma sensu. Zresztą ja też dodałam, ze nie mam zamiaru prowadzić wojny z dziekanatem, tylko chcę to odkręcić. Na koniec, to naprawdę wyłam jak bóbr, aż wstyd mi teraz, ale trudno... Nerwy puściły po tym wszystkim. Jeszcze szefowa mówi do mnie, żebym poszła do dziekanatu, a ja do niej w nerwach, że po co, wczoraj dzwoniłam i powiedzieli mi, że nie mówili nic takiego o pracy doktorskiej, że ja mam obowiązki i że moja praca i tak teraz nie pójdzie, a jak pójdę teraz to jeszcze tej głupiej babie coś powiem i dopiero będzie afera. W sumie przyznała mi rację i kazała iść do domu.
A zaraz po Amelcie, a taka rozbita jestem i nie mam obiadu.
Rany już pod koniec rozmowy to ryczałam jak bóbr, bo w końcu po mnie to wszystko spłynęło. Teraz to mi trochę wstyd tych emocji. Jak moja prof zna mnie 9 lat, tak jeszcze w takim stanie mnie nie widziała.
Ja jestem po rozmowie z promotorem. Przyszłam i na koniec się poryczałam. Po prostu, może nie powinnam, ale wyrzuciłam całe żale. Szefowa już była po rozmowie z paniami w dziekanacie. Oczywiście na początku, czym ja tak narozrabiałam. Powiedziałam wszystko jak było, nawet o eks-koleżance. powiedziałam o tym, ze ona miała także termin do 28 lutego i ją tak samo poinformowano jak mnie, ale nie tylko tak, bo mimo że ciągle nie oddała pracy, to jej nie skreślili. że skreślanie mnie jest nie sprawiedliwe. Szefowa oczywiście, że takimi rzeczami to ona zajmować się nie będzie, a ja, że nie o to chodzi, tylko o to, ze jestem skreślona i że mam pisać odwołanie, w którym robię z siebie durnia, bo pani w dziekanacie wszystkiego się wyparła. Chodzi o to, ze powiedzieli mi, że doktorat na radzie nie pójdzie. W końcu się dowiedziałam, ze doktorat pójdzie jak trzeba, że nie ma takiej opcji, ze nie idzie. Pani w dziekanacie może mówić, a moja szefowa wie, że nie ma zmiany planów i że pójdzie wszystko jak należy. Ze nie ma takiej opcji, ze mnie skreślają, bo to kuriozum i że w ogóle mam się uspokoić nie płakać, bo mam poparcie promotora i nie ma w ogóle sprawy. Mam zanieść to odwołanie i kartę zaliczeniową i nic mnie nie ma obchodzić. Oczywiście mówię, że nie mam pojęcia jak ma być z datą, a szefowa niech se wpiszą jaką chcą. Oczywiście dodałam, ze nie mogłam jej złapać wczoraj, a sekretarka powiedziała, ze nie ma jej i że się denerwowałam, bo jak by poszła na radę z opinią o moim doktoracie i o mnie, żeby to puścić, to by się zdziwiła, że głosuje nad skreśleniem mnie z listy studentów. A przecież znałaby wersję tylko pani z dziekanatu i jeszcze wstyd i czerwienienie się za mnie. W sumie powiedziała, że jestem ofiarą bałaganu, a cała sytuacja jest po prostu nieporozumieniem, które trzeba sprostować. Dodałam, że nie wymyślam tych rzeczy, a najgorsze, ze powtarzałam kłamstwa pań z dziekanatu. Zwłaszcza, ze do tej pory oddawała wszystko w terminie i ani w czasie studiów magisterskich ani doktoranckich nie miałam z takimi rzeczami problemu. Zresztą jakby to było, gdybym w styczniu złożyła pracę w dziekanacie, to co, w lutym by puścili, a w marcu skreślili mnie z listy. Przecież to chore.
Koniec końców jutro kierownik studiów doktoranckich i pójdę do dziekanatu i nic mnie to nie obchodzi. Jeszcze po świętach recenzent i poproszę go o szybkie sprawdzenie pracy i o zagadnienia do egzaminu i nic już nie chcę myśleć o studiach. Po prostu jestem zmęczona i wypompowana psychicznie i fizycznie. Mam tylko nadzieję, ze mimo wszystko nie podłożyłam świni tej mojej byłej koleżance, ale na pewno nie, bo nikt nie będzie wojowała, bo nie ma sensu. Zresztą ja też dodałam, ze nie mam zamiaru prowadzić wojny z dziekanatem, tylko chcę to odkręcić. Na koniec, to naprawdę wyłam jak bóbr, aż wstyd mi teraz, ale trudno... Nerwy puściły po tym wszystkim. Jeszcze szefowa mówi do mnie, żebym poszła do dziekanatu, a ja do niej w nerwach, że po co, wczoraj dzwoniłam i powiedzieli mi, że nie mówili nic takiego o pracy doktorskiej, że ja mam obowiązki i że moja praca i tak teraz nie pójdzie, a jak pójdę teraz to jeszcze tej głupiej babie coś powiem i dopiero będzie afera. W sumie przyznała mi rację i kazała iść do domu.
A zaraz po Amelcie, a taka rozbita jestem i nie mam obiadu.
Rany już pod koniec rozmowy to ryczałam jak bóbr, bo w końcu po mnie to wszystko spłynęło. Teraz to mi trochę wstyd tych emocji. Jak moja prof zna mnie 9 lat, tak jeszcze w takim stanie mnie nie widziała.