Ta noc przebiegła w miarę spokonie.. obudziłam sie tylko raz na chwilę...
Chyba czuje sie gotowa napisac o tym wszystkim.
Ogólnie chyba coraz lepiej, na tyle lepiej zeby napisać dokładnie jak to było.
Czuje sie winna temu wszystkiemu bo zamiast zaufac swojej matczynej intuicji zaufałam wszystkim dookoła.
z niedzieli na poniedziałek dostałam leciutkiego plamienia.. dosłownie kilka kropelek sluzu z krwią. Chciałam jechać od razu do szpitala ale wszyscy mnie uspakajali że spokojnie, że zdarza sie, że tego nie duzo. Nawet gin powiedział zeby nie panikowac tylko obserwować.Robert pojechał do pracy, ale mi to nie dało spokoju i jednak popołudniu pojechaliśmy do szpitala. Zbadała mnie tam babka przez usg powiedziała ze krwawienie ustało, szyjka twarda, zamknięta i ze wszystko okej. Zapytała sie mnie czy na wszelki wypadek chce zostać w szpitalu, to sie jej pytam (zamiast zaufać swojej intuicji i zostać) czy to oknieczne, ona mówi ze jesli bede lezeć w domku i brac duphaston to raczejnie bo dokładnie to samo robiłabym w szpitalu. Więc pojechałam do domu...
Krwawienie ustało faktycznie całkiem.. We wtorek popołudniu znowu szok.. Pojawiło się spowrotem, ale tym razem tak dziwnie zakuło mnie podbrzusze.. inaczej niż dotąd. Moja lekarka przyjmuje we wtorki więc szybko do niej, ubłagałam panie w kolejcezeby wpusciły mnie do gabinetu bo boje sie o dziecko. Robert wszedł ze mną ja nie byłam w stanie racjonalnie rozmawiać z gin.. on mówił za mnie..
Zbadała mnie ginekologicznie, popatrzyła na roberta a mi nie powiedziała nic. Tylko tyle że trzeba ratować dzidziusia, ze mam sie nie martwić, pecherz płodowy zszedł nisko wiec szybciutko do szpitala.. wyszłam pierwsza z gabinetu, robert zostal jeszcze na sekundkę (ona mu wtedy powiedziała, żeby mi nic nie mówić, ale pęchcerz juz w pochwie, ze jesli wyniki badań bedą złe w spitalu to niestety rodzimy)
W spzitalu przyjeli mniena oddział o 20:00 a na ginekologa czekałam do 23:30 iprzez te kilka godzin zaczełam odczuwać dośc mocne skurcze... tak bardzo sie bałam, wołałam co chwile pielęgniarki że boje sie ze rodze a oni nic nie robili. One tylko mówiły, prosze sie nie martwić, gdyby było coś złego juz byłby z pania lekarz.. musimy czekac. (juz wiedzieli ze nic sie nie da zrobić a dalej trzymali mnie w niepewności)
W końcu przyszedł lekarz i wtedy przed północą dowiedziałam się ze nie da nic sie zrobić, ze miałam POŁOWĘ porodu za sobą przed przyjęciem do szpitala (a ja nawet tego nie czułam!!!!!) i ze muszę urodzic swojego dzidziusia, bo wdało sie zapalenie (wysokie leukocyty, stan pogorączkowy, wysokie ciśnienie) i teraz muszą ratować mi życie. Całą noc przeleżałam na porodówceale skurcze ustały.
Rano przyszło kilku lekarzy i wytłumaczyli mi spokojnie wszystko jeszcze raz.. zostałam potraktowana z ogromnym szacunkiem,położne i pielęgniarki pocieszały mnie bez przerwy, bo były takie momenty ze nie mogłam złapać oddechu przy płaczu...
O 8 przyechał robert z moją mamą. Lekarz wziął go na rozmowę.. Przyszedł do mnie i powiedział ze nie mamy wyjscia, że musimy im zaufać, że bedzie przy mnie... Podjelismy decyzję o okscytocynie o 11.. o 12 byłam już pod kroplówką..
Przez cały czas monitorowali funkcje zyciowe Maksa.. Zył, wymachiwał radosnie nóżkami i rączkami, nie wiedział ze mama go wypycha na swiat po to zeby umarł... a ja to wiedziałam przez cały czas wiedziałam ze jest zamalutki zeby przeżyć i ze muszę go urodzic po to zeby umarł.. to było okropne, najgorsze w tym wszystkim..
Położne przygotowały dla niego wszystkie rzeczy tak jak dla noworodka urodzonego o czasie i nawet przywieźli inkubator.. na wszelki wypadek..
o 17 odeszły mi wody, a o 17:15 usłyszałam:
27czerwiec, godz 17:15, mimo okolicznosci gratuluję, urodziła pani pięknego syna. Boze jak ja płakałam, nie chciałam go zobaczyć, bałam sie ze pęknie mi serce. Poprosiłam tylko żeby go ochrzcili ze daję mu na imię maksymilian.. Zabrali go na oddział noworodkowy, potraktowali tak jak każde dziecko urodzone o czasie.. Robert z moją mamą poszedł do niego i był z nim cały czas.
Mnie jeszcze czekało łyżeczkowanie.. poród to pestka w porównaniu z tym.. wyłam zbólu fizycznego i psychicznego.. potem juz byłam tak zmeczona ze było mi wszystko jedno.
Maksymilianek umarł o 19:10, dostałam jego opaskę noworodkową. Jego wymiary: waga:190g, długość 20cm obw główki: 15cm.
Mama mówiła ze był bardzo podobny do roberta.. miał jego oczy i usta i nosek idługie rączki i nóżki..
Tzrymał tatusia za palec swoją malusieńką rączką
Robuś był taki dzielny.. przy mnie nie dał po sobie poznać jak bardzo cierpi.. cały czas ze mną, cały czas przytulał.
Kiedy wróicł z noworodków powiedział, ze dziękuje mi za syna, ze bardzo mnie kocha..
Boze a ja mam wrażenie ze to z mojej winy nie mógł sie dłuzej nacieszyć synem niz 2 godziny... Bo gdybym zaufała temu co czuje i żądała opieki od razu.. on byłby z nami. Tak myślę.
Maksa pochował szpital.. został skremowany a jego prochy z nalezytym szacunkiem rozsypane W parku pamięci w rudzie śląskiej (za niedługo tam pojedziemy)
Czekamy na wyniki badań histopatologicznych i sekkcji zwlok.. lekarz przypuszcza min ze to mogło być zatrucie ciażowe ( moje bardzo puchnące ręce i stopy i ciagłe siusianie)
Jedno jest pewne. Jak tylko dojedziemy do siebie próbujemy znów. Maks musi mieć rodzeństwo choćbyśmy mieli próbować wiele razy.
Dostalismy akt urodzenia i zgonu synka, mamy pełne prawa do wszystkich świadczeń, nawet do urlopu macierzyńskiego.
Jestem wdzieczna lekarzom i pielęgniarkom za to jak nas traktowali przez te 3 dni. I za to jak po urodzeniu potraktowali nasze dziecko..
Tylko że to tak bardzo boli... i tak pusto