jedziemy dalej :)
ok. 14:00 przyszła do mnie pani anestezjolog, żeby zapytać jak się czuję i czy nie potrzebuję kolejnej dawki znieczulenia... ale mnie nadal nic nie bolało, więc powiedziałąm, że na razie nie... Ona sobie poszła, a mnie jak na złość zaczęło puszczać to znieczulenie, więc wysłąłąm Pana do położnych, żeby odszukały panią anest. Zanim ją znalazły minęło z pół godziny, a ja przez ten czas znowu umierałam z bólu... Posadzili mnie na takim specjalnym stołeczku i kazali na nim siedzieć, żeby głowka Zuzi mogła się wstawić w kanał... Przyszła w końcu anestezjolog, dała znieczulenie i czekałam aż zacznie działać, a te 10-15 minut ciągneło się w nieskończoność...
W ogóle jeśli chodzi o znieczulenie, to bałam się tego wkłucia w kręgosłup... Sama otoczka jego podania jest straszna... kazali usiąść na stołeczku, oprzeć się rękami o łózko i mówią takim głosem, że tylko człowieka nastraszą...: "nie wolno się teraz pani ruszyć! Ani o centymetr, to bardzo ważne, nie może pani nawet drgnąć..."
Juz samo to jest straszne, bo człowiek wie, że będzie bolało, a ciązy na nim taka presja...
Ale wkłucie w ogóle mnie nie bolało i oczywiście "ani drgnęłam", ale jak potem podawali kolejnej rodzącej, która była za murkiem, to 3 razy się przymierzali, a ona ciągle się ruszała...
W kazdym razie - jak znieczulenie zaczęło działać, to znowu zachciało mi się żyć... Przyszedł jakiś nowy pan dr, przesympatyczny, przystojny
, żartował sobie ze mną, no w oógle super... Zbadał mnie, delikatnie... no i powiedział, że jeszcze poczekamy... I znowu na ten stołeczek...
Potem przyszła jeszcze jakaś inna pani dr, zbadała mnie i mówi do położnej: "...mmm... nieee, nic z tego nie będzie... strasznie tam wąsko... nieee...." Ja się pytam: "jak to nic z tego nie będzie?" A ona: "Nooo nieee, nie da rady..." Ja pytam: "to znaczy?" A ona na to: "No trzeba chyba cięcie zrobić, bo ma pani <jakiś tam, nie pamiętam> łuk wąski i nie pójdzie..."
Tak się ucieszyłam, że mało jej nie ucałowałam... dopytałam tylko czy naprawdę i czy sobie nie żartuje... Kamień z serca, naprawdę miałam już dosyć, już nie bólu (bo już przecież znowu nie bolało), tylko całego tego szpitala, tych badań, tych paluchów, tego oczekiwania... chciałąm miec już swoją córeczkę...
No i przygotowali salę, pani anestezjolog znowu mnie znieczuliła (cały czas zzo), przewieźli mnie na łózku, ja już nic nie czułąm od pasa w dół, pamiętam tylko, że jak mnie przekłądali z łóżka na stół operacyjny, to spadła mi jedna noga ze stołu, a ja tak bardzo chciałam ją z powrotem tam położyć
Anestezjolog ciągle przy mnie stała, trzymała za rękę, koło mnie kręciło się pełno lekarzy (same kobietki), asystentek, mierzyki mi ciśnienie, ja ponieważ nie znoszę szpitali, nigdy nie leżałąm w szpitalu, nie chorowałąm, nie miałam żadnych operacji, to tak się wystraszyłąm całą tą sytuacją, że aż się zaczęłam całą trząść, pani dr prosiła, żebym się uspokoiła, bo ciśnienie mi skoczyło, no i w oógle mega stres... Potem zachciało mi się wymiotować (co jest podobno dosyć częstym zjawiskiem), więc pani anestezjolog podłożyła mi coś pod policzek i 3 razy puściłam pawia
, ale chyba takiego ze śliny, no bo w sumie nie jadłam już kilkadziesiąt godzin... Starałam się uspokoić, pani anest. tłumaczyła mi co teraz robią, co będę czuła potem, to znaczy, że nie będzie bolało, ale będę czuła, że coś mi tam robią, a jak zaczną wydobywać dziecko, to poczuję takie szarpanie, no i w ogóle wszystko miałąm wyjaśnione ze szczególami... NO i było dokładnie tak, jak mówiła... Ja miałąm cały czas zamknięte oczy, bo bałąm się, że w tych lampach na górze będzie się odbijało to, co ze mna robią... A jak wyjęli Zuzię ( o 15:55) i ktoś mi ją pokazał od razu taką brudną i zapłakaną, to ryknęłam takim płaczem, że...
Potem tylko zabrali ją na chwilkę, troszkę wytarli i w coś zawinęli, a potem podłożyli mi ją pod sam nos, ona płakała, a ja ją całowałam gdzie popadło, była taka śliczna, tak pięknie pachniała, nie mogłaam uwierzyć, że już po wszystkim i moja córeczka jest ze mną po tej stronie... Wyłam jak bóbr... Zuzię zabrali do taty i babci (czekali na korytarzu), a mnie zszywali... strasznie długo to trwało, nie mogłąm się już doczekać kiedy ją znowu zobaczę... Moje największe szczęscie, o które starałam się równiutkie 2 lata, nosiłam pod sercem 9 m-cy i wycierpiałam w bólach 30 godzin... Nic już nie było ważne, liczyła się tylko ONA :)
Poród był straszny i wcale nie zapomniałam tego bólu, ale przeżyłąm, jak widać, a najważniejsze, że Zuzia jest z nami zdrowa i taka kochaniutka...
przepraszam z góry, że tak się rozpisałam i pewnie nastraszyłam niejedną, ale tak to u mnie wyglądało, tak to wszystko odczuwałam, więc chciałam się podzielić wrażeniami...
trzymam też kciuki, aby Wasze porody były krótsze min. o jakieś 25 godzin
i dużo mniej bolesne :)
[ Dodano: 2008-09-05, 21:27 ]
i chciałam powiedzieć jeszcze, że w szpiatlu myją dziecko tylko po porodzie, a potem już nie... tzn. robią "toaletę" przemywają oczka i takie tam, ale nie kąpią...
i mogłam godzinami wąchać Zuzię, szczególnie jej głowkę i twarz... Pachniała jak krówka ciągutka, tak słodko, pięknie... a w domu po pierwszej kąpieli po tym najwspanialszym na świecie zapachu ani śladu...
i tak go nigdy nie zapomnę...