A czego tak ogólnie ten film dotyczy? Nie chodzi mi oczywiście o jakiś spoiler tutaj, ale o przybliżenie tematyki i o czym tak generalnie jest
O tym, że weteran wojny secesyjnej przenosi się na Marsa i walczy w obronie jego mieszkańców. ;) Oczywiście weteran jest młody i przystojny. Służę recenzją:
Po seansie filmu Andrew Stantona znajomy rozpoczął wyliczankę: to było z "Conana", tamto z "Avatara", o, a to ściągnęli z "Gwiezdnych Wojen". Ech, jedno wielkie zapożyczenie. Zanim także Wy zaczniecie narzekać na "Johna Cartera", przypomnijcie sobie, że tytułowy bohater był już gwiazdą, jeszcze zanim dziadkowie Jamesa Camerona wpadli na pomysł, by powiększyć rodzinę. Carter to praszczur większości herosów z literatury i kina science fiction. Kowboj, który zamienił rewolwery na miecz i wziął się za ratowanie Marsa przed siłami ciemności, narodził się na początku XX wieku w głowie początkującego pisarza Edgara Rice'a Burroughsa. Pech chciał, że przez dziesiątki lat kino, zamiast przenieść na ekran książki Amerykanina, jedynie namiętnie się nimi inspirowało. Deja vu, które odczujecie wielokrotnie w trakcie pokazu, będzie więc efektem popkulturowego sprzężenia zwrotnego.
Stanton (autor wybitnych animacji ze stajni Pixara, m.in. "Gdzie jest Nemo" i "WALL.E") doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że "Carter" to film spóźniony. Zamiast jednak na siłę unowocześniać literacki oryginał, poszedł w estetykę retro. Kosztująca prawie 300 milionów dolarów ekranizacja pod wieloma względami wygląda tak, jakby nakręcono ją w latach 50. Refleksy przeszłości odbijają się nie tylko w kostiumach i scenografii, ale także opowiadanej historii. Podział na dobro i zło jest klarowny, a bohaterowie nie mają wielkich jak czerwona planeta dylematów moralnych.
Powiew nowoczesności czuć dopiero w efektach specjalnych. Dzięki technologii motion capture Willem Dafoe i Samantha Morton zamienili się w czterorękich zielonych Marsjan, a stawy skokowe bohatera dostały turbodoładowania. Stanton wie, na szczęście, jak oczarować widza, a zarazem nie przesadzić z fajerwerkami. Ekranowe błyskotki nie powinny odwrócić Waszej uwagi od talentu i urody Lynn Collins. Wcielająca się w postać ukochanej Cartera, Dejah Thoris, aktorka wygląda tutaj jak młoda Elizabeth Taylor. Kitsch też jest niezły – ma charyzmę, łotrzykowski błysk w oku i ładnie wyrzeźbione na siłowni ciało. W sam raz, by zagrać półnagiego Supermana. Razem z Collins tworzą pieszczący gałki oczne duet.
Jak zapewne się domyślacie, w porównaniu z Marsem Ziemia wypada w "Johnie Carterze" niczym szkolna akademia przy imprezie u Keitha Richardsa. Nic więc dziwnego, że twórcy postanowili najszybciej, jak się da, wyekspediować bohatera w galaktyczną podróż. Niestety, w ten sposób pierwszy akt zamienił się w chaotyczny, ulepiony z gatunkowych klisz western. Stanton mógł też sobie darować kwaśną scenę ułańskiej szarży Kitscha na zastępy wrogich sił zmontowaną naprzemiennie z obrazkami kopania grobów na Ziemi. Trąci "kitschem".
Reszta filmu to kawał przedniej rozrywki. Może i naiwnej oraz staroświeckiej w duchu, ale świecącej szlachetnym blaskiem