oj jak tak poczytać te historie to naprawdę łzy lecą jak grochy...
moja przyjaciółka 14.04 urodziła martwe maleństwo.Bardzo to przeżyłam bo ja jej wszystko szykowałam po moich dziewczynach.Poprałam ,poprasowałam...wszystko u mnie leży...pachne...ona nie brała tego do domu bo 2,5 miesiąca leżała plackiem w szpitalu,nawet basen miała zamiast wc,walczyła jak mogła.Jeszcze dwa,trzy tygodnie i byłoby bezpieczniej,przeszłoby na 7 miesiąc...ale się nie udało.Bardzo mi przykro do teraz.Rozmawiałam z nią ,mówiła,że Ola byłaby chora gdyby przeżyłą i niewiadomo ile by żyła...żyją dalej i....chcą mieć kolejne dziecko
Napewno zanim je zrobią minie trochę czasu ale cieszę się,że się nie zamkneli przed światem.Moja przyjaciółka czasem wspomina swojego aniołka ale mi bardzo ciężko o tym mówić.Mój mąż mówi,że przeżyłam to tak mocno jak bym była matką Oleńki.Może mi ktoś nie wierzyć ale ja naprawdę traktowałam tę ciążę jak własną,to dziecko jak swoje i żal mam jak po swoim i oby mi udało się zrozumieć to tak jak udało sie rodzicom Oleńki.Bo ja ciagle zadaję sobie pytanie dlaczego,skoro bóg dał ...Bóg zabrał.A było tak blisko...Tak długo się starali o dziecko,tak się z niego cieszyli,na Boże narodzenie dowiedzieli się o ciąży...Wiem,że nie mogę się równać z Waszym cierpieniem ale tak mi źle,że musiałam tu to opisać.Przyjaciółce o tym nie owiem,nie chcem jej jeszcze bardziej zasmucać.Rzeczy...te pachnące,czyściutkie...poczekają na rodzeństwo Oleńki...choćby kilka lat...Nie sprzedam ich ani nie oddam,nie mogłabym...Aż sama sobie się dziwię,ze tak mi to w serce udeżyło...