Tysiące kobiet tysiące opinii... najważniejsze żeby każda z nas była zadowolona
Teraz moje wspomnienia
Martynka urodziła się 4 lata temu... a jak pomyślę o tym wszystkim to tak jakby to było wczoraj.
Cała ciąża przebiegała bez problemu, byłam cały czas w ruchu. Do 6 miesiąca nie było widać po mnie że jestem w ciąży, dopiero w 9 miesiącu zrobiłam się dużaaaa, a raczej mój brzuch.... a to dla tego że miałam dużo wód i jak stwierdził lekarz mała jest duża- z 4 kg jak nic :)
Przez całą ciąże wg USG miałam termin na 24 grudnia, a z wyliczeń na 1 stycznia. Jakoś ten 24 grudzień mi nie bardzo pasował :D jak to w święta w szpitalu... nie ma mowy. Dwa tygodnie przed świętami wzięłam się za mega porządki, wymyśliłam sobie że najlepiej będzie urodzić coś koło 18 grudnia i dzięki temu na święta będziemy już z małą w domu.... Niestety dni mijały, dom lśnił... ile to można myć podłogę, okna hehe nawet M nie wskórał nic... i tak nam zeszło do świat.
Akurat tak się złożyło że w Wigilię mój ginekolog miał dyżur w szpitalu, więc w razie czego miałabym swoją opiekę. Dzień minął, wieczorem poszliśmy na kolację do moich rodziców. Jakoś tak nijako się czułam, sił nie miałam, brzuch pobolewał, ale nic nie mówiłam... Pamiętam że myślałam sobie że najem się bo później dietka przecież będzie. Nawet skurcze się pojawiły, ale nie spieszno mi było do szpitala. Wigilia minęła i wszystko przeszło....
I tak dotarłam z moim brzuszyskiem do Sylwestra, nawet do znajomych poszliśmy, bo co będziemy w domu siedzieć :D
Sylwester minął a ja nic.
Wcześniej ustaliłam z moim lekarzem że jak nie urodzę do 3 stycznia to przyjadę do niego do szpitala bo będzie miał dyżur. I tak zrobiłam. Pojechaliśmy, zrobili mi Ktg.. jakieś tam minimalne skurcze się pokazywały :) Lekarz stwierdził że spokojnie mogłabym jechać do domu, ale ma ostatnie łóżko wolne na sali, więc mnie przyjmie. Powiedział żebym pojechała do domu i się spakowała... a ja z uśmiechem na twarzy że torbę mam ze sobą :D i zostałam. Była to środa wieczorem.
W czwartek od rana badania... to chyba najgorzej wspominam... mój lekarz mnie badał, później jeszcze ordynator... i ciągle z rozłożonymi nogami.
W piątek założyli mi balonik. Wszechwiedzący ordynator powiedział moim rodzicom że do wieczora zostaną dziadkami :) taaaa oczywiście :D piątek zleciał, sobota również... w niedzielę mój lekarz do południa doszedł do wniosku że trzeba balonik wyjąć bo mnie i tak nie rusza.
W poniedziałek rano miałam zjeść tylko delikatne śniadania, bo zaraz mnie na porodówkę zabierają pod kroplówkę na wywołanie. Przed wejściem na porodówkę, pielęgniarka zaprosiła mnie na lewatywę. Zaaplikowała mi ją i mówi tak jest toaleta. Yhy… czekam a tu nic.. myśle coś na mnie nie działa… nie zdążyłam do końca pomyśleć i biegiem do toalety, dobrze że była w tym samym miejscu co ja. Jednak zadziałało
Gdzieś koło 11:00 podpięli mi kroplówkę i czekałam. Po 12:00 położna mnie badała i poleciała woda... nie wiem czy przebiła czy sama poszła, ale nadal nic. Leżałam, chodziłam... bo ile to można leżeć. W miedzy czasie jedna dziewczyna rodziła obok :) a mnie nic jak nie brało tak nie brało.
Byłam w stałym kontakcie telefonicznym z moim M... bo wysłałam go do pracy. Przyjechał do mnie dopiero wieczorem... a ja dalej z kroplówką... i to nawet druga dawka szła... a mnie nic nie ruszało ;/ Posiedzieliśmy pogadaliśmy i wysłałam go do domu :) a ja z powrotem na porodówkę bo moje łóżko na sali było już zajęte a nie było nic wolnego... jak na złość sala rodzinna też zajęta. Więc wróciłam na to super wygodne łóżeczko na porodówce. Żałowałam że nie zabrałam ze sobą książki :) Później kolejna trzecia dawka kroplówy. Skurczy brak, rozwarcia brak... Ktg stale podpięte wiec sobie słuchałam małej :) w pewnym momencie przestało ją było słychać... położna od razu przy mnie, woła drugą... ja łzy w oczach. Pytam co się dzieje... a okazało się że mi się pas przesunął i przez to nie było chwilę jej słychać.
Późnym wieczorem zadzwonił na mnie mój lekarz, i zapytał co tam nasza mała taka uparta. Życzył dobrej nocy i żebym się wyspała... rano przyjedzie i zrobi mi cc.
Godziny strasznie się dłużyły... czas mijał powoli... koło północy zrobiła się akcja. U dziewczyny dziecka z porodu rodzinnego zaczęło zanikać tętno... byłam światkiem tego wszystkiego... Pielęgniarki i lekarze latali jak z piórkiem... ale całe szczęście dziecku nic się nie stało. Zrobili cc.
A ja nadal sobie leżałam i czekałam :) Nad ranem zaczęłam czuć bóle, myślałam że to skurcze, ale na KTG nic nie było widać... później okazało się że to mała się pchała.
I tak doczekałam 7:00, po rannej zmianie personelu ( żeby było zabawniej to 3 zmiany położnych miałam leżąc na porodówce :D) zaczęli mnie przygotowywać do zabiegu. Pytają jak się czuję, a ja na to że strasznie głodna jestem, pytają a kiedy Pani jadła… ja że wczoraj śniadanie.. Bo przecież miałam urodzić i nad czczo być:) oj biedactwo…
Położna pyta się czy mam maszynkę jednorazową, ja oczy w słup... myślę sobie że przecież ogoliłam się i mówię jej to, a ona na to że owszem ale do cc trzeba się wygolić dużo wyżej ;/ taaa bo ja wiedziałam że będzie cc.
Jeszcze zadzwoniłam do Mariusza żeby się nie martwił, bo oczywiście pojechał do pracy- nadal nie chciałam go zdenerwowanego w szpitalu... ;P że dam mu znać zaraz po zabiegu. Moi rodzice byli już w szpitalu, czekali przed porodówką.
Przewieźli mnie na salę, anastazjolog wytłumaczył mi na czym będzie polegało znieczulenie. Prosiła że jak będzie mi się wkuwać to żebym się nie ruszała.... Ranyy jak to zrobić gdy co jakiś czas czuję ból i mnie zgina... ale dałam radę. Później mnie położyli i sprawdzili po chwili czy znieczulenie zadziałało. W między czasie przyszedł mój lekarz z jeszcze innym lekarzem. I zapytał: to co zaczynamy? i zaczęli. Prawa ręka wyciągnięta pod kroplówką, a drugą mi zawinęli w hmm takie prześcieradło na którym leżałam. Pytam: a czemu mi tak rękę zawijacie? Mój gin zaczął się śmiać i mówi że dla bezpieczeństwa bo zdarzały się przypadki że im pacjentka podczas zabiegu rękę do brzucha chciała włożyć. Ogólnie jakoś dużo osób było na sali, tak mi się przynajmniej wydawało :) Cały czas przy mnie siedziała pielęgniarka anastazjolog, pytała o różne rzeczy, zagadywała.. mówiła co w danej chwili lekarze robią, uprzedziła że właśnie teraz przecinają mi warstwę ( zapomniałam już jej nazwę) i poczuję się słabo. Ja do niej, że nie jest Ok :)... ale po chwili faktycznie zrobiło mi się słabo... podała mi tlen. W między czasie zerkałam na lampę nad stołem.. bo w niej się odbijało i widziałam co nie co, co robią :)
Lekarze rozmawiali o urlopie, o wyjeździe na ryby... nawet ja się włączyłam do rozmowy z nimi :)
No nasze piękności.... powiedział w pewnej chwili lekarz... myślę sobie ale mu się na komplementy zbiera :D ale nie chodziło o mnie hehe właśnie małą wyciągnęli, taka malutka kuleczka. Znowu słyszę śmiech pielęgniarek... okazało się że mała puściła smółkę na lekarza, jedna z pielęgniarek powiedziała, no to mała będzie miała szczęście w życiu. Druga znowu: ale ona ma włosięta. inna mówi: proszę to pani córeczka i mi ja pokazuje. Najbardziej zapamiętałam wielkie czarne oczyska :D i dotyk rączek na moim policzku. Później małą zabrali do mycia i ważenia. W między czasie zaczęli mnie zszywać. Pielęgniarka mówi, że ma pani szczęście, w dobrych rękach jest i nie będzie wielkiej blizny. A ja na to, tylko proszę żeby nie zostawić mi swoich inicjałów na szyciu bo później mąż może się zdziwić. Wszyscy w śmiech :) Pielęgniarka powiedziała że mała dostaje 10 punktów i waży równe 4 kg :) ja znowu w śmiech i mówię : Panie doktorze miał pan racje co do grama, nie pomylił się Pan :D
Małą zabrali na dogrzewanie do inkubatora a mnie na salę pooperacyjną, wywożąc mnie uderzyli wózkiem w framugę drzwi. Pielęgniarka mówi uważajcie, druga: przecież i tak nie czuje.. a ja na to: Ale ja czułam.... Jak to pani czuje, przecież nie powinna pani czuć ;/
hmm a co by było gdyby operacja dłużej trwała - taka myśl mi przeszła po głowie
Podsumowując... miło wspominam operację, cieszę się że byłam przytomna... a że prawie 20 godzin spędziłam nie potrzebnie na porodówce... no cóż...