
jak wszystkie wiecie mialam doczekac tylko skonczonego 36tyg, a jednak ku mojemu zdziwieniu przenosilam

5go bylam na ostatniej wizycie u gina, szyjka miala rozwarcie, brzuch caly czas sie stawial, nic nie zapowiadalo porodu...
gin wyslal mnie na badania do szpitala i przy okazji fajna lekarka zrobila mi masaz szyjki, ale i tak nic sie nie ruszalo...
6go po poludniu stwierdzilismy z P., ze jeszcze moze pomalujemy przedpokoj, bo odcien, ktory byl wczesniej nam sie nie podobal...
no i jak P. skonczyl malowac, a ja zaczelam robic kolacje zaczelo mnie zwijac z bolu... ale pomyslalam, ze pewnie i tak sie wszystko uspokoi, tak jak co dzien wieczorem...
bole jednak nie ustepowaly, a zaczely sie nasilac (a ja dalej stalam przy kuchence





jak trafilam na porodwke odrazu podpieli mnie pod ktg, na drugiej porodowce obok kobieta miala parte i krzyczala... P. mial strach w oczach i powiedzialam mu, ze jak nie da rady ma jechac do domu, a jak urodze to zadzwonimy do niego... Nie chcialam go zmuszac do porodu rodzinnego, jak widzialam, ze on nie da rady patrzec na to jak sie mecze...
Polozna stwierdzila, ze do rana urodze, ale nie sadzila, ze uda sie w 5 godzin i mala wyskoczy zaraz po polnocy (00:47). I takim to sposobem mamy imprezy 3 dni z rzedu, 7.04 - Marcelina, 8.04- moj brat, 9.04 - moj tata

po godzinie pobytu na porodowce polozna mnie zbadala, mialam rozwarcie na 4cm, poszlam do ubikacji oproznic pecherz




to byl najpiekniejszy moment w moim zyciu, bo z dziewczynkami niestety mialam cesarke i nie widzialam ich odrazu po porodzie... ciesze sie, ze bylam bardzo uparta i zdecydowalam sie urodzic naturalnie.. lekarka zalozyla mi kilka szwow, nawet nie wiem ile ich jest, ale teraz ten bol i szwy juz nie sa wazne, najwazniejsze, ze maluska jest zdrowiutka

