20 paź 2011, 09:23
Swój opis porodu tworzę już od dłuższego czasu bo nie mam dłuższej chwili aby przysiąśc raz a dobrze i napisać…a było to tak…
Napytanie: Jak tam poród?, odpowiadam pytaniem: Jaki poród??? Ja przecież nie rodziłam, Kubunio sam wyskoczył z mojego brzuszka- dosłownie i bez przesadyzmu.
8 lipca rano obudziałam się ze skurczami, które nie zrobiły na mnie najmniejszego wrażenie, gdyż od około 33 tygodnia towarzyszyły mi niemalże codziennie. Pojawiały się i odchodziły. Ponad tydzień leżałam na patologii ciąży w szpitalu, dostawałam leki na podtrzymanie i do domku wróciłam po skończonym 35 tygodniu. W ogóle ta ciąża „ciążyła” mi wyjątkowo. Na finiszu marzyłam aby w końcu urodzić i nie chodziło o to, że miałam dosyć brzuszka a o dyskomfort…bolące plecy, stawy, kości, obrzęki…do tego wysokie, letnie temperatury…nie wspominam tego z sentymentem.
Wracając do ranka 8 lipca. Poinformowałam babcię (tego czasu mieszkaliśmy jeszcze z rodzicami mojej mamy), że znowu mam skurcze. Babcia nie wzruszona (bo przecież ile już było fałszywych alarmów porodowych w moim wykonaniu to nie idzie zliczyć) poradziła to co zawsze, nospa i w poziom. O nie, tym razem nie położę się do łóżka, nie daruję i dołożę starań aby jeszcze dzisiaj urodzić. Był kolejny piękny, słoneczny dzień. Zjadałam obfite śniadanie, wstawiłam pranie jedno, drugie…ugotowałam obiad dla męża, wyszłam z młodym na podwórko…rozwiesiłam pranie…skurcze nie ustępowały. Były znośne, nie czułam bólu prawie wcale, jedynie silne twardnienie rozchodzące się jak fala od dołu brzucha do góry tworząc śmieszną górkę po jednej stronie brzucha. Zaniepokoiła mnie jedynie regularność ich pojawiania się oraz malejący czas między jednym a drugim. Zauważyłam też, że powoli odchodzi mi czop więc byłam już prawie pewna , że to ten dzień. Zadzwoniłam po męża. Czekając na jego powrót do domu wzięłam prysznic, spakowałam brakujące rzeczy do torby, ubrałam się. Jest i mąż- jedziemy do szpitala.
Na izbie przyjęć znajomy stukot drewniaków o podłogę oznajmił mi, że mój ginekolog jest na oddziale. Nie myliłam się. Usmiechnął się na mój widok bo jeszcze dwa dni wcześniej byłam u niego na wizycie. Byliśmy umówieni na ktg na 17 lipca (termin z OM miałam na 22, z usg na 31). „Oj chyba urodzi, tak się krzywi”- zażartował do męża. Z 3 centymetrowym rozwarciem wylądowałam na Sali porodowej około godziny 12.
Już na samym początku ciąży obiecywałam sobie, że drugi mój poród będzie inny niż pierwszy, mimo, że ten nie był wcale tragiczny- książkowy można powiedzieć…że postaram się urodzić szybciej, wschłuchać się w swoje ciało, skupić się na tym co podpowiada mi instynkt i intuicja, wykorzystać każdy skurcz maksymalnie jak się da, pomóc sobie kontrolowanym oddechem…że nie będę się nad sobą rozczulać, użalać, płakać ani krzyczeć.
Standardowo, na porodówce podpięli mnie pod ktg, które wskazało absolutny bark skurczy ku mojemu zdziwieniu. Tak jak się spodziewałam, zapadła decyzja o podaniu oksytocyny. Będzie ostra jazda - pomyślałam wspominając pierwszy poród wspomagany oksytocyną. Skurcze przybrały na mocy i częstotliwości. Skakałam sobie na piłeczce a mąż masował mi plecy w trakcie skurczu. W między czasie odeszły mi wody. Położna zbadała rozwarcie…5 cm…dopiero!!! co tak powoli!!! Byłam bardzo zniecierpliwona. Gdy ból zaczął doskwierać mi coraz bardziej udałam się pod prysznic. Usadowiłam się na czworaka w brodziku…bolało coraz bardziej ale nadal było znośnie. Poczułam parcie, wróciłam zatem na łóżko poddając się kolejny raz badaniu. „Muszę przeć!” powiedziałam położnej. Ta jednak nie wydała pozwolenie gdyż szyjka jeszcze trzymała. „Ale ja muszę przeć!”. Uczucie parcie było naprawdę nie do opanowania. „Nie przyj. Rozluźnij się i poddaj temu uczuciu. Oddychaj głęboko i nic więcej nie rób”- tak radziła położna. Mąż pomógł przekręcić mi się na bok gdyz w tej pozycji łatwiej było mi „poddać się temu uczuciu”. Wtedy położna podniosła moją nogę i wrzasnęła: „Główka na wierzchu! Jest główka!. Położyłam się na wznak i wtedy plum jak rybka do wody wyskoczył mój malutki synek. Spojżałam na zegarek- była 14.45. „To już koniec. Koniec!” powtarzał mój mężuś całując mnie w rękę. Położna położyła mi Kubusia na piersi i okryła. Trzeba było poczekać na ginka i neonatologa bo nikt nie spodziewał się, że tak szybko akcja się rozwinie. Pan doktor śmiał się, że nie wie jaki czas drugiej fazy porodu ma wpisać w książeczce bo w sumie trwała ona chyba niecałą minutkę. Mój mąż nie zdążył włączyć aparatu aby nagrac moment narodzin Kubunia. Nie parłam wcale….w sumie tylko raz gdy łożysko odchodzilo. Zero pęknięc, żadnego nacięcia. Niecałe dwie godziny po porodzie siedziałam ze spuszczonymi nogami na łózku i karmiłam synusia. Super poród, życzę każdej kobietce podobnego. Tak można rodzić i codziennie.
Kiedyś czytałam na stronce fundacji „Rodzić po ludzku”, ze kobieta jest w stanie urodzić dziecko bez parcia gdyż macica sama wypiera płód na zewnątrz…że parcie to praktyka przyspieszajaca „wydalenie płodu” która powoduje dodatkowe obciążenia tkanek szyjki macicy, pochwy i krocza. Dla mnie to było nie do pomyslenia, zwłaszcza po pierwszym porodzie. A jednak przekonałam się, że można…że natura tak nas skonstruowała, że właśnie się i tak da.
Dodam jeszcze, że obu synków urodziłam w tym samym szpitalu. Nie jest to może placówka o jakis super standardach i nowoczesnych udogodnieniach ale opieka zarówno dla mamy jak i noworodka jest na medal. Kubuś urodził się 2 tyg. Przed terminem i ze względu na moje problemy w ciązy został poddany dodatkowej diagnostyce ( miał usg brzuszka, główki, dodatkowe wymazy do posiewów mikrobiologicznych) nie wspominając już o kontroli poziomu bilirubiny czy poziomu glukozy we krwi. Dlatego byłam ogromnie zdziwiona czytając opis Katki, o tym, że musiała dopominając się o te podstawowe badania.